Polscy politycy mają nową zabawę wakacyjną: wymyślanie kolejnych pytań do referendów. To zajęcie pochłonęło ostatnio uwagę wielu z nich. Mam wrażenie, że wydaje im się, iż ta partia, która nie wystąpi z propozycją następnych pytań referendalnych, straci w oczach rodaków.

Referendum jest jednym z elementów demokracji, ale - jak słusznie zauważył wybitny prawnik, były prezes Trybunału Konstytucyjnego profesor Andrzej Zoll - w Polsce mamy jej odmianę pośrednią, a nie bezpośrednią. To już nie epoka starożytnych Aten, kiedy na tamtejszą agorę przychodzili wszyscy spełniający określone warunki (obywatelstwo i cenzus majątkowy) Grecy, aby decydować o przyszłości swojego miasta-państwa.

Gwoli ścisłości terminologicznej była to nie demokracja, lecz timokracja (politeia) wedle Arystotelesowskiego podziału i opisu form sprawowania władzy oraz ich wynaturzeń. Bo mało kto dzisiaj pamięta, że demokracja (władza ludu, czyli najuboższych) to wypaczenie timokracji (rządów wszystkich). Ten omawiany już tutaj przeze mnie problem zostawmy jednak na boku.

Zdecydowaną większość pytań referendalnych zaproponowanych przez byłego i obecnego Prezydenta RP oraz  pragnących przyciągnąć uwagę opinii publicznej polityków można pozostawić parlamentowi, bo po to go wybieramy. Jeżeli każdy nurtujący społeczeństwo lub podniesiony przez liderów partyjnych problem mielibyśmy głosować w referendum, to straciłoby ono swoją moc wyjątkowego instrumentu demokratycznego.

Trzeba więc zalecić całej naszej klasie politycznej dużą wstrzemięźliwość w tej materii. Nie tylko zresztą w tej.