Jeżeli można ostro przyłożyć ludziom rządzącym obecnie Polską, to Lech Wałęsa zgłasza się jako pierwszy za nic mając nawet potrzebę obrony dobrego imienia Rzeczypospolitej. Skoro prezydent Andrzej Duda i premier Beata Szydło uznali słowa byłego prezydenta USA Billa Clintona o rzekomych problemach naszego kraju (i Węgier) z demokracją oraz putinizacji ekip rządowych obu państw, nasz noblista nie omieszkał zabrać głosu w łatwym do przewidzenia duchu.

W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" powiedział, że Clinton ma rację, nie musi więc przepraszać Polski (czego - jak niedawno o tym pisałem - domaga się szefowa naszego rządu), ponieważ nad Wisłą "dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny się wydarzyć" i to "pani Szydło powinna przeprosić Polaków, że jej partia co innego mówiła podczas kampanii wyborczej, a co innego teraz robi".

Były Prezydent RP uważa, że do putinizacji rządów w naszym kraju jeszcze nie doszło, "ale wszystko zmierza ku temu". Po czym powraca do swoich ulubionych sformułowań o okłamaniu Polaków przez Prawo i Sprawiedliwość oraz nieszanowaniu przez tę partię prawa.

O tym, że demokracja ma się u nas całkiem dobrze najlepiej świadczy to, że każdy może swobodnie wypowiedzieć swoją - choćby najbardziej krytyczną - opinię o władzy i demonstrować swoje niezadowolenie z niej na ulicy. Były przywódca "Solidarności" powinien jednak wiedzieć, że jego słowa wciąż wiele znaczą na świecie i lepiej powściągnąć polityczny temperament niż narażać na szwank Polskę, nawet jeśli "nie o taką" walczył.

Jedno jest w tym wywiadzie optymistyczne. Lech Wałęsa zadeklarował, że wyjdzie na ulicę z masami, czyli dopiero wówczas, kiedy liczba demonstrantów osiągnie dwa miliony. A to znaczy, że nasz rodzimy król Ubu nigdy nie stanie na czele narodowego zrywu przeciw okrutnemu reżimowi Jarosława Kaczyńskiego.