Nawet nieźle wykształcony człowiek ma raczej mizerne pojęcie o ekonomii. Wprawdzie wie, że ma ona przemożny wpływ stan jego konta i poziom życia, ale nie wyznaje się na szczegółach, myląc oraz mieszając podstawowe pojęcia. Zdarza się to nawet wytrawnym politykom, zwłaszcza w Polsce, w której od wieków romantyzm dominuje nad pozytywizmem, co przekłada się na nieskrywaną pogardę dla problematyki gospodarczej.

W ciągu ostatnich 25 lat przeszliśmy praktyczny kurs wolnorynkowej ekonomii i to na własnej skórze (niektórzy zaliczyli go celująco, chociaż trudno wykluczyć, że dostali na początku swej drogi ku bogactwu bonusy o politycznym podtekście), ale nadal jest ona dla zdecydowanej większości Polaków czymś na kształt czarnej magii. W dodatku spora część rodaków w dalszym ciągu myśli po staremu i wydaje się jej, że niewidzialna ręka rynku należy do konkretnych osób.

 I oto od kilku dni słyszymy na falach eteru oraz czytamy w prasie tudzież w internecie kompletnie sprzeczne wypowiedzi polityków koalicji rządzącej, opozycji, a także powstających dopiero ugrupowań na tematy ekonomiczne. Po ogłoszeniu przez Beatę Szydło na konwencji programowej Zjednoczonej Prawicy planu gospodarczego, jaki będzie realizował jej rząd w przypadku wygranych wyborów parlamentarnych do jego drobiazgowej krytyki przystąpiły tęgie głowy z Platformy Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a także z raczkujących partii Pawła Kukiza i Ryszarda Petru. Z obroną swojej potencjalnej szefowej pospieszyli naturalnie fachowcy od gospodarki z Prawa i Sprawiedliwości.

W powietrzu latają wielkie liczby, krzyżują się trudne pojęcia, o tych samych sprawach każdy mówi co innego, a skołowani Polacy patrzą na ten zaciekły bój ze zdumieniem przechodzącym w przerażenie, zwłaszcza że doskonale zdają sobie sprawę, iż uczestnicy dyskusji chcąc przekonać do własnych racji dowolnie naginają terminy oraz prawa ekonomii mając świadomość ich niezrozumienia przez słuchacza (czytelnika). Nie jest to żadna debata gospodarcza, ale zwykła nawalanka polityczna, w której wszystkie chwyty są dozwolone i nie ma granic dla przekłamań, przemilczeń, fałszerstw.

Z jednej strony dowiadujemy się, że bez większych obciążeń finansowych dla każdego z nas wyjdziemy z kryzysu, obniżając wiek emerytalny, zapewniając lepszą opiekę lekarską, dowolnie żonglując podatkami, z drugiej padają przestrogi, iż w ciągu trzech miesięcy staniemy się drugą Grecją, a nie drugą Japonią, co obiecywał jeszcze Lech Wałęsa na początku procesu transformacji ustrojowo-polityczno-ekonomicznej.

Obawiam się, że w tym natłoku sprzecznych danych i wykluczających się nawzajem recept na lepsze jutro najmniej cenioną wartością jest prawda. A poza tym Polaków o wiele bardziej interesują personalia, aniżeli programy i projekty, wpuszczają więc te wszystkie rewelacje ekonomiczne jednym uchem, a wypuszczają drugim, nie przywiązując do nich większej wagi, jak na romantyków przystało.