Jedną z największych - aczkolwiek przez wielu, w tym piszącego te słowa, przyjętych z dużą radością - niespodzianek niedzielnych wyborów jest nieprzekroczenie progu przez Zjednoczoną Lewicę.

Jedną z największych - aczkolwiek przez wielu, w tym piszącego te słowa, przyjętych z dużą radością -  niespodzianek niedzielnych wyborów jest nieprzekroczenie progu przez Zjednoczoną Lewicę.
Barbara Nowacka /PAP/Leszek Szymański /PAP

Można powiedzieć, że liderzy Sojuszu Lewicy Demokratycznej są sami sobie winni, ponieważ zamiast startować jako partia, której wystarczy 5 procent głosów w skali kraju, zawiązali formalną koalicję z Ruchem Palikota oraz z inną drobnicą o podobnych poglądach, co zmusiło ich do forsowania granicy 8 proc. A ta okazała się nie do przejścia, chociaż niewiele do niej zabrakło.

Dla nikogo nie ulega wątpliwości, że brakujące glosy zdmuchnęła ZL sprzed nosa niedawno powołana lewacka partia Razem o wyraźnie marksistowskim programie. Nie dostała się ona wprawdzie do Sejmu, ale dzięki dobremu występowi jej przedstawiciela w telewizyjnej debacie przedwyborczej liderów osiągnęła 25 października znakomity rezultat prawie 4 proc., co pozwoli jej uzyskać dotację budżetową, a zarazem przekreśliło szansę  na wejście do parlamentu Zjednoczonej Lewicy.

Ta dotkliwa porażka ma jeszcze jeden, czysto prywatny wymiar. Przemysław Wipler zdradził na kilka dni przed wyborami, że wspomniany lider partii Razem Adrian Zandberg stanowił w nie tak odległej przeszłości parę ze stojącą na czele ZL Barbarą Nowacką. Nie wiadomo wprawdzie, kto kogo porzucił, ale wyobrażam sobie, jak mocno musi ona przeżywać wyborczą klęskę spowodowaną przez byłego partnera w życiu osobistym, a głównego rywala w walce politycznej.

Nie pamiętam, żeby w polskiej polityce tak mocno splotły się ostatnio sprawy prywatne z publicznymi.