Rząd (a jego organem jest przecież Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prokuratura teoretycznie pozostaje niezależna) nie mógł zrobić nic bardziej głupiego, niż bez wyraźnej potrzeby zaatakować redakcję tygodnika „Wprost”, czyli podważyć podstawowe zasady wolności słowa i zlekceważyć tajemnicę dziennikarską.

Zobacz również:

Trzeba nie mieć za grosz wyobraźni, żeby sprokurować sytuację, w której w ciągu kilku godzin robi się sobie wroga z całej prasy. Arogancja połączona z bałaganiarstwem i brakiem fachowości (funkcjonariusze ABW nie potrafili przegrać plików z redakcyjnych komputerów i laptopów) ośmieszyła rząd i zepchnęła go do rozpaczliwej defensywy.

Jeśli można było coś zrobić w tej sprawie źle, to właśnie zrobiono. Nic więc dziwnego, że za niezbyt lubianym w środowisku dziennikarskim redaktorem naczelnym "Wprost" Sylwestrem Latkowskim stanęło ono murem. W oświadczeniu podpisanym przez kilkudziesięciu przedstawicieli niemal wszystkich polskich mediów napisano jednoznacznie, że to "pierwszy po 1989 roku przypadek ingerencji tajnych służb w sferę wolności słowa w jej najbardziej wrażliwym aspekcie, jakim jest ochrona źródeł, które zastrzegły sobie anonimowość", a działania służb specjalnych w redakcji "Wprost" uznano "nie tylko za bezprawne, ale i nacechowane politycznie".

Muszę przyznać, że z pewnym zdumieniem (gdyby nie powaga sprawy, napisałbym: z rozbawieniem) czytałem niektóre podpisy pod tym tekstem. Solidarność z redakcją "Wprost", czyli przeciw rządowi Donalda Tuska wyrazili dziennikarze, którzy jeszcze dwa dni wcześniej za dobrą monetę przyjmowali, jego naiwne wyjaśnienia afery podsłuchowej.

No cóż, w takim momencie nie należy ironizować, ale raczej przypomnieć sobie biblijne przypowieści o synu marnotrawnym i o zagubionej owcy, mając nadzieję, że nie jest to jedynie przejaw chwilowej emocji.