Są ludzie o złożonych i bogatych życiorysach, którzy do historii przechodzą jednak głównie z powodu jakiegoś jednego wydarzenia lub pojęcia, które do nich trwale przylgnęło.

Taka przygoda spotkała zmarłego Tadeusza Mazowieckiego, który wspominany jest oczywiście jako pierwszy premier niekomunistycznego rządu (nie bardzo się z tym poglądem zgadzam, bo zasiadali w nim przecież na kluczowych fotelach komunistyczni ministrowie, a w kontrolującym go Sejmie większość mieli politycy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej), ale jeszcze bardziej zapamiętany został jako twórca pojęcia "grubej kreski".

I cokolwiek by nie mówić o jego dobrych intencjach, kiedy wprowadzał je do debaty publicznej, z pewnością nie można powiedzieć, że zrobił wszystko, aby jak najszybciej przenieść Polskę z epoki PRL do czasów niepodległej Rzeczypospolitej.

Reformy polityczne przeprowadzał zbyt wolno, otaczał się ludźmi utwierdzającymi go w błędnym mniemaniu, ze "pacta sunt servanda", czyli trzeba honorowo dotrzymywać umów zawartych przy Okrągłym Stole (de facto w Magdalence), nie umiał zbudować wokół siebie mocnego obozu, który byłby w stanie skutecznie przeciwstawić się zarówno Lechowi Wałęsie jak komunistom.

To wszystko wiązało się właśnie z wrodzoną niechęcią premiera do podejmowania odważnych decyzji (poza sferą gospodarczą, w której dał wolną rękę Leszkowi Balcerowiczowi i jego zachodnim doradcom), co zaowocowało przedstawianiem go przez kabareciarzy jako poczciwego, ale nie mogącego przeskoczyć swoich ograniczeń w dążeniu do przodu żółwia.

Dlatego zapamiętamy Tadeusza Mazowieckiego jako bardzo ważną postać z okresu wielkiego ustrojowego przełomu, skażoną jednak nazbyt naiwną postawą wobec nadal grających twardo po 1989 roku komunistów. Ogłoszona przezeń taktyka "grubej kreski" była dla nich zbawiennym prezentem, z którego skwapliwie i bezwzględnie korzystają do dzisiaj.