Nie, to nie będzie tekst o wystroju mieszkań, ale o białym szaleństwie, czyli o trwającej od kilkunastu lat rywalizacji pomiędzy narciarzami, a snowboardzistami. Pierwsi nazywają drugich parapetami (od jednej, szerokiej deski), a tamci odwzajemniają się równie intrygującym, ale i adekwatnym określeniem: boazeria (od dwóch desek).

Parapety pojawiły się na stokach nie tak dawno, ale od razu wprowadziły nowy styl, przy czym nie chodzi mi o technikę jazdy - z konieczności inną na tym sprzęcie - lecz o sposób przeżywania zimowej przygody. O ile boazeria to raczej ludzi stateczni i preferujący nieco staromodne narciarstwo, o tyle młodzi i bardzo młodzi w większości parapeciarze słyną z umiłowania wolności, które wyraża się w charakterystycznych strojach (niektóre przypominają nieco wdzianka raperów z krokiem w kolanach), w sposobie traktowania siebie i innych użytkowników zbocza oraz w spędzaniu czasu po odpięciu deski.

Boazeria też poddaje się różnym nowinkom, ale parapety zawsze ją wyprzedają o pół kroku, a może nawet o cały. Ich luzactwo, hałaśliwość i skłonność do wyjeżdżania poza trasy (na szerokiej desce najlepiej szusuje się w głębokim puchu) często drażni zwolenników tradycyjnego narciarstwa, którzy wprawdzie też uprawiają "free style", ale nie w tak szaleńczy sposób.

Jako przedstawiciel boazerii muszę przyznać, że chociaż parapeciarze nie stwarzają większego zagrożenia dla bezpieczeństwa na stokach niż miłośnicy dwóch desek, to kiedy słyszę tuż za sobą charakterystyczny szum snowboardu, błyskawicznie wybieram: albo przyjmuję pozycję zjazdową i gnam w dół "na krechę", albo czym prędzej zmykam na pobocze trasy. Może to brak zaufania do umiejętności technicznych prezentowanych przez parapety, a może podejrzenie, iż niektórzy z nich są lekko odurzeni i to niekoniecznie charakterystycznym dla boazerii piwem bądź winem.

Wiem, że snowboardziści mają lekką pogardę dla narciarzy, uważając ich za nudnych snobów, szpanujących najnowszymi modelami nart, kombinezonów i kasków, pozbawionych luzu i nie potrafiących bawić się ani na stoku, ani w barach czy w restauracjach, których nie brakuje w górskich miejscowościach już nie tylko w Alpach, ale także w Polsce.

Nie podzielam takiego stereotypowego myślenia jednych o drugich, aczkolwiek mentalnie znacznie mi bliżej do boazerii, którą przecież od lat reprezentuję. Z roku na rok obserwuję jednak coraz mniej słownych konfliktów pomiędzy obiema grupami, nie zdarzają się już także wzajemne, złośliwe zajeżdżania sobie trasy, czy wymuszanie pierwszeństwa. Kodeks narciarski obowiązuje tak parapety jak i boazerię, stosują się również do niego bardzo rzadcy już przedstawiciele technik telemarku i monoski.
   
Odnoszę natomiast wrażenie, że w ostatnich 2, 3 sezonach boazeria zwiększa liczebną przewagę nad parapetami. Widziałem to kilka dni temu nawet w Les 2 Alpes, który to ośrodek uchodzi za jedno z najbardziej popularnych miejsc obleganych wczesną wiosną przez tych drugich. No cóż, moda na tradycyjne dwie deski okazuje się być ponadczasowa, a na snowboard może przeminąć, chociaż jest to już dyscyplina olimpijska.

Proszę jednak nie zapominać, że ten tekst napisał zdecydowany zwolennik boazerii, aczkolwiek żywiący dużą sympatię dla parapetów.