"Klimku, wracajcie! Obejrzał się i machnął ręką w kierunku olbrzymiego żlebu, który się tam właśnie zaczynał. Ten ruch ręki zrozumiałem tak, że Klimek chciał w ten żleb jeszcze zajrzeć. - Klimku, wracajcie! Potem cisza. Szum wód i chlustanie ulewy. Po chwili obok nas w żlebisku, rozległ się łoskot straszliwy"- tak Mariusz Zaruski opisuje dramatyczne wydarzenia z 6 sierpnia 1910 roku. Sto lat temu podczas akcji ratunkowej zginął "król przewodników tatrzańskich" Klimek Bachleda.

Klimek Bachleda na archiwanych zdjęciach oraz miejsce, gdzie zginął: Dolina Jaworowa i Mały Jaworowy Szczyt - zobacz fotoreportaż

Pod ścianą Małego Jaworowego Szczytu zebrali się wszyscy ówcześni członkowie pogotowia, a także ochotnicy. Spieszyli na pomoc ciężko rannemu Stanisławowi Szulakiewiczowi. Uległ on wypadkowi podczas pierwszej próby przejścia północnej ściany Małego Jaworowego. Jego partner, Jan Jarzyna, odniósł lżejsze obrażenia. Wciągnął Szulakiewicza na skalną półkę, zabezpieczył go i zostawił zapas żywności. Następnie zszedł w dolinę. Gdy dotarł do Morskiego Oka, zaalarmował ratowników.

Deszczyk bębnił już w płócienne budki pojazdów. Im dalej, tym bardziej rzęsisty, im wyżej, tym chłodniejszy i twardszy, niebawem przemienił się w lejbę tatrzańską - beznadziejną plutę. I nastroje nasze nie były wesołe, gdyśmy przy blasku latarek wysiedli w Jaworzynie z furek i czynili ostatnie przygotowania. Każdy czuł, że czeka go ciężka robota, tam gdzieś pod niebem żywy człowiek wyczekuje ratunku, a w taką pogodę długo nie zdzierży. Mariusz Zaruski, "Na bezdrożach tatrzańskich"

Po dotarciu pod ścianę ratownicy podzielili się na zespoły i zaczęli przeszukiwać rejon wspinaczki. Bachleda szedł z Zaruskim i Stanisławem Zdybem.Lodowata woda strumieniami zalewała wspinaczy. W pewnym momencie przez szum przedarł się głos Szulakiewicza. Dzieliło ich w pionie około 80 metrów. Naczelnik TOPR wspomina, że "szedł naprzód, jakby popychany przez kogoś: naprzód i naprzód".

Moga moja, oparta na gzymsiku, ciężko, bezwładnie ześliznęła się na dół. Podźwignąłem się wreszcie na gzymsik i znowu jąłem rękoma szukać chwytów. Zgrabiałe dłonie przesuwałem tam i ówdzie po ścianie, nie mogąc ich nigdzie zatrzymać... Nagle oprzytomniałem. Zrozumiałem, że w dłoniach nie mam już czucia. Opieram je o głaz, który widzę, ale tego głazu nie czuję. Przerażenie mię ogarnęło. Uprzytomniłem sobie, że wyprawa skończona: w takim stanie może kilka metrów jeszcze sforsujemy, a dalej co? "Na bezdrożach tatrzańskich".

W tych dramatycznych okolicznościach Zaruski podejmuje decyzję o odwrocie. Zdyb już wcześniej chciał się wycofać i tylko zachęta naczelnika sprawiła, że wspinał się dalej. Ale Klimek wciąż piął się do góry. Po raz ostatni Zaruski dostrzegł go 40 metrów od siebie. Wtedy zakrzyknął dwukrotnie słynne "Klimku, wracajcie". W odpowiedzi zobaczył machnięcie ręką. Klimek wskazywał na żleb, którym chciał podejść jak najbliżej konającego Szulakiewicza.I zniknął Zaruskiemu za żebrem.

Po chwili obok nas w żlebisku, rozległ się łoskot straszliwy, jakby stado piorunów wyrwało się z podziemi i wybuchem płomieni go rozsadzało. Fale powietrza, zda się, biły po twarzy. To runęła w przepaść olbrzymia kamienna lawina, łomocząc skałami o ściany żlebu i napełniając go pyłem roztrzaskanych głazów i zapachem siarki. Z lawiną tą spadał człowiek w otchłań bezdenną. Bowiem w tym majestacie przyszła śmierć Klimka Bachledy. Nie widział jej nikt. I ja nie widziałem, chociaż byłem ze Zdybem tak blisko. Słyszałem ją tylko. "Na bezdrożach tatrzańskich"

Jednak ani Zaruski, ani Zdyb nie dopuszczali do siebie myśli, że Klimkowi mogło przydarzyć się coś złego. Czekali na niego jeszcze czas jakiś. W końcu zaczęli schodzić. Po kilku godzinach dotarli na piargi w Dolinie Jaworowej. O trzeciej nad ranem znaleźli się w leśniczówce w Dolinie Jaworowej. W kolejnych dniach trwały próby dotarcia do Szulakiewicza. Do zwłok, bo już nikt nie miał wątpliwości, że taternik nie żył. O Bachledzie wszyscy myśleli, że przeszedł granią Jaworowych szczytów i wrócił do Zakopanego. Zwłaszcza, że w kolejnych dniach do ratowników docierały wieści od ludzi, którzy mieli widzieć Klimka a to w Zakopanem, a to w Morskim Oku i na Węgrzech.

Ratownikom w końcu udało się dotrzeć do zwłok Szulakiewicza. Ich transport w dół też sprawił sporo problemów. Zaruski cały czas zbierał informacje o Klimku. Wysłał do Zakopanego człowieka z poleceniem sprawdzenia, czy legendarny przewodnik faktycznie tam dotarł. Miał niezwłocznie wrócić do Jaworzyny z wiadomością, gdyby Bachledy pod Tatrami nie było. Jednak mężczyzna ów najzwyczajniej poszedł spać i nie przejął się poszukiwaniami. W dniu kiedy zniesiono zwłoki Szulakiewicza do doliny, do Zaruskiego dotarła w końcu wiadomość: Klimka w Zakopanem nie ma. "To znaczy: Zginął! Byliśmy wszyscy przez chwilę rażeni jak gromem. Zginął, on któremu skała była posłuszną, a zła przygoda dosięgnąć nie mogła?" - wspomina Zaruski. Pogoda znów się załamała. Dopiero w sobotę 13 sierpnia rozpoczęły się poszukiwania na zboczach Małego Jaworowego.

Pokonawszy trudności grani byliśmy już pod turniczką oddzielającą nas od szczytu, gdy Wawrytko, który szedł wówczas przodem, zatrzymał się i z przełączki jął pozierać w dolinę. Coś krzyczał ku tamtym na dole. Po chwili zawołał do nas: - Klimek znajdziony! Zwłoki wypatrzył z góry oddział Zdyba w żlebie, o którym na początku mówiłem. Ciało Klimka na wpół z odzienia odarte, pogruchotane i pozbawione połowy głowy, przywalone było ogromnym głazem. Serdak i kabat zostały wysoko na ścianie, trzewiki zdarło mu z nóg. Tak w potwornym upadku z wysokości blisko 200 metrów rozebrała go skała! "Na bezdrożach tatrzańskich"

Po raz kolejny pogoda się załamała. "Podeszliśmy pod ścianę. Tym razem okryła się ona cała lodem, jak pancerzem i broniła człowiekowi przystępu. Nie chciały góry oddać ciała Klimkowego, uważając je za prawowitą swą własność i pragnąc zatrzymać u siebie. Przemocą trzeba było ciało im wydrzeć!" - opisuje naczelnik TOPR. W końcu, 15 sierpnia ratownicy dotarli do ciała Klimka. Dzień później dotarły do Zakopanego.

Akcja ta, choć wydarzyła się niecały rok po założeniu TOPR-u, przeszła do legendy. Należy do najsłynniejszych w całej historii pogotowia. Klimek Bachleda, obok legendarnego taternika i przewodnika, stał się symbolem i wzorem tatrzańskiego ratownika. Gotowego poświęcić wszystko dla ratowania człowieka w potrzebie. Na jego grobie wyryto napis "Poświęcił się i zginął".

Postać Klimka Bacheldy oraz kulisy akcji na Małym Jaworowym przybliża Kazimierz Gąsienica-Byrcyn. Z ratownikiem tatrzańskim od prawie 50 lat, uczestnikiem ponad 300 akcji ratunkowych rozmawia reporter RMF FM Maciej Pałahicki. Kazimierz Gąsienica-Byrcyn jest synem Stanisława Gąsienicy-Byrcyna, który w 1910 roku uczestniczył, jako młody ratownik w poszukiwaniach Klimka Bachledy.

Starsi opowiadali, że Klimek był dobrym człowiekiem. I honornym. W swoim życiu był i grabarzem i stolarzem, ale przede wszystkim przewodnikiem i ratownikiem - Kazimierz Gąsienica-Byrcyn mówi, jak Klimek stał się legendą.

Czy powinien był iść? Poszedł przecież, nie po to, by się zabić. Tylko kogoś ratować. Dylemat będzie zawsze. Ale każdy z ratowników składał przyrzeczenie. I trzeba iść. - mówi Gąsienica-Byrcyn i podkreśla, że sam stanął przed takim wyborem.

To trochę zeszło zanim ratownicy się wyzbierali. Ale w dzisiejszych czasach też się zdarzają takie sytuacje. Gąsienica-Byrcyn porównuje akcje sprzed lat i te współczesne.

Były lina konopna. Nie było karabinków. Nie było łączności: wszystko na gwizdek i na machanie. A machajże, jak przyjdzie mgła, albo deszcz. Ale mieli świetną orientację w górach - Gąsienica-Byrcyn opowiada o trudach akcji sprzed 100 lat.

Ojciec brał udział w poszukiwaniach Klimka. Był dobrym przewodnikiem, chodził z gośćmi. Ratownictwo to było ich hobby. Dziadki nie były takie głupie, czasem do ich sposobów trzeba było wracać - wspomina Kazimierz Gąsienica-Byrcyn.