Wicepremier Piotr Gliński, szef ministerstwa, które w swojej nazwie nosi dumne określenie "dziedzictwo narodowe", nawet w takiej sytuacji nie potrafił zachować się jak na urzędnika niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej przystało.

Wicepremier Piotr Gliński, szef ministerstwa, które w swojej nazwie nosi dumne określenie "dziedzictwo narodowe", nawet w takiej sytuacji nie potrafił zachować się jak na urzędnika niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej przystało.
Piotr Gliński i Pawło Rozenko / Jakub Kamiński /PAP

Wczoraj w Warszawie odbyły się rozmowy na szczeblu rządowym pomiędzy Ukrainą a Polską. Delegacji gości przewodniczył wicepremier Pawło Rozenko, a gospodarzy wicepremier i minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński. Z lakonicznego komunikatu końcowego, ubranego w poprawne politycznie sformułowania, praktycznie nic nie wynika. Jedynie tyle, że zakaz ekshumacji ofiar ludobójstwa na Wołyniu i dawnej Małopolsce Wschodniej, wydany przez stronę ukraińską, nadal obowiązuje. Zakaz ten dotyczy także innych polskich ofiar, w tym też żołnierzy Wojska Polskiego, którzy zginęli w walce z Niemcami lub Rosjanami. Obie strony mają na ten temat rozmawiać w czasie kolejnych spotkań, ale biorąc pod uwagę ich ślimacze tempo, to sprawa została po raz kolejny przesunięta w "ruski kalendarz", w pełnym tego słowa znaczeniu. Widocznie strona ukraińska czeka, aż wszyscy świadkowie zbrodni wymrą i wówczas będzie "święty spokój".

Uwagę opinii publicznej przykuł też inny fakt. Otóż obaj wicepremierzy, jak i towarzyszące im osoby, udali się pod pomnik żołnierzy ukraińskiego atamana Symona Petlury i pomnik Ofiar Wielkiego Głodu. Oba te upamiętnienia znajdują się na cmentarzu prawosławnym na Woli. W imieniu władz i społeczeństwa obu państw oddany został hołd poległym i pomordowanym oraz złożono wieńce w barwach narodowych i zapalono znicze.

Jednocześnie jednak obaj wicepremierzy uchylili się od złożenia takiego samego hołdu ofiarom ludobójstwa, którego na ziemiach Drugiej Rzeczypospolitej w latach 1939-1947 dokonali członkowie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii oraz SS Galizien. Jest to zaskakujące, bo pomnik tych ofiar również znajduje się w Warszawie, a konkretnie na Skwerze Wołyńskim na Żoliborzu. To dla uprzywilejowanej kolumny aut rządowych zaledwie kilka minut jazdy. Zlekceważenie pomordowanych Polaków i obywateli polskich innych narodowości, w tym też sprawiedliwych Ukraińców, jest tym bardziej nadzwyczaj szokujące, że obaj wicepremierzy doskonale wiedzieli, iż w tych dniach obchodzona jest 75.rocznica rozpoczęcia się najbardziej krwawej fazy owego ludobójstwa. Rocznica ta wypadła parę dni temu, albowiem 9 lutego 1943 roku sotnie UPA wymordowały i zrównały z ziemią pierwsza wieś polską na Wołyniu. Była nią Parośl, gmina Antoniówka, powiat Sarny. Był to początek "czerwonych nocy", czyli nocnych (a później i dziennych) napadów na wsie, osady i przysiółki, zamieszkałe przez Polaków. Napady te w latach następnych miały miejsce nie tylko na Wołyniu, ale i na Lubelszczyźnie i w Małopolsce Wschodniej. 

Jak widać wicepremier Piotr Gliński, szef ministerstwa, które w swojej nazwie nosi dumne określenie "dziedzictwo narodowe", nawet w takiej sytuacji nie potrafił zachować się jak na urzędnika niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej przystało. Dlatego po wspomnianych rozmowach nie ma raczej co się dobrego spodziewać. Tradycyjnie bowiem już strona polska wciąż będzie ustępować stronie ukraińskiej, która, choć jest wspierana finansowo z kieszeni polskich podatników, stara się twardo stawiać na swoim. I niestety w ostatnim czasie wciąż jej się to udaje.

No cóż, postawa słabości i uległości daje takie a nie inne efekty. Najwyższy czas, aby premier Mateusz Morawiecki troskę o dziedzictwo narodowe, w tym też o godny pochówek naszych rodaków, powierzył komuś bardziej kompetentnemu i odważnemu.