Jak mawiał jeden z historyków: "Polacy lubują się w upamiętnianiu nie zwycięstw, ale klęsk, zwłaszcza przegranych powstań". Szkoda więc, że pan prezydent RP i rząd nie podjęli się trudu przypomnienia o tym jak nasi pradziadowie, wspólnie z Litwinami i Kozakami, zdobywali Smoleńsk i Kreml.

W swoim orędzie noworocznym pan prezydent Andrzej Duda wspomniał kilka rocznic, które obchodzić będzie w bieżącym roku jak np. 100-lecie Powstania Wielkopolskiego czy 100-lecie Pierwszego Powstania Śląskiego.  Pominął jednak kilka innych ważnych rocznic, związanych z dawnymi Kresami Wschodnimi Rzeczypospolitej. Moim zdaniem pominięcia te były świadome. Wynikały bowiem z tzw. "poprawności politycznej" i "giedroyciowej" niechęci przypominania wszystkiego tego, co Polacy dokonali ważnego w ciągu kilku wieków nad wschód od Bugu.

Jednak jedno z tych pominięć, biorąc pod uwagę postawę obozu rządzącego do relacji  z Rosją, jest wyjątkowo irracjonalne. Chodzi o rocznicę  wielkiego tryumfu odniesionego nad tym państwem przez Polskę i Litwę. Jutro mija 400 lat od rozejmu w Dywilinie (obecnie to mała wiosna rosyjska), który wszedł w życie 3 stycznia 1619 roku, a który kończył wieloletnią wojnę ze wschodnim sąsiadem. Na mocy tego rozejmu, który został zawarty na prawie 15 lat, król polski Zygmunt III Waza musiał wprawdzie wycofać się z planów objęcia tronu w Moskwie, ale pozyskał dla swego państwa nowe ziemie. Rosja musiała Wielkiemu Księstwu Litewskiego oddać Smoleńsk, który zdobyła  100 lat wcześniej, a Koronie Królestwa Polskiej ziemie czernichowską i siewierską (tereny obecnej Ukrainy wschodniej). W ten sposób Rzeczpospolita osiągnęła obszar prawie 1 000 000 kilometrów kwadratowych (czyli ponad trzy razy więcej niż obecnie), co w naszej historii było absolutnym rekordem. Obszar ten, porównując go do obecnych granic, obejmował część centralną i wschodnią dzisiejszej Polski oraz całą Litwy, Łotwę i Białoruś, a także zdecydowaną część Ukrainy (bez wybrzeża czarnomorskiego) oraz fragment Estonii (Parnawa) i Rosji (miasta Smoleńsk, Newel, Starodub, Suraż i Rosław oraz okoliczne ziemie).

Wspomniana wojna polsko-rosyjska, to też nadzwyczaj ciekawy fragment dziejów. Obfitował on w burzliwe wydarzenia jak np. tak zwane "dymitriady", czyli wyprawy polskiej i litewskiej szlachty do Rosji w  celu osadzenia na tronie carskim najpierw Dymitra I Samozwańca, a później Dymitra II Samozwańca. Obaj oszuści podawali się za nieżyjącego syna cara Iwana III Groźnego. Pierwszych z nich wziął nawet w Krakowie ślub z Maryną Mniszchówną, córką polskiego magnata. To także czas wielkich zwycięstw polskiego oręża, wśród których należy wymienić sławną na całą Europę szarże husarii hetmana Stanisława Żołkiewskiego pod Kłuszynem w 1609 roku, zdobycie moskiewskiego Kremla oraz sukcesy odnoszone przez lisowczyków, czyli konnych najemników, zorganizowanych przez rotmistrza Aleksandra Lisowskiego. Swoje sukcesy odnieśli również Kozacy zaporoscy, walczący po stronie polskiej. Były też klęski jak kapitulacja załogi na Kremlu (w czasie oblężenia w powodu głodu dochodziło wśród obrońców do kanibalizmu) i nieudana odsiecz hetmana Karola Chodkiewicza oraz także nieudana wyprawa królewicza Władysław IV Wazy na Moskwę w 1618 r. Niemniej jednak ogólny bilans walk był dla Rzeczypospolitej bardzo korzystny.

Wojna wybuchła na nowo po śmierci króla Zygmunta II Wazy w 1632 roku. Jednak jego syn i następca, król Władysław IV, świetny dowódca i reorganizator polskiej armii,  ponownie pobił Rosjan pod Smoleńskiem.

Aż dziw bierze, że żaden ze współczesnych polskich pisarzy czy reżyserów filmowych nie podjął się tego temu. Z kolei w Rosji rocznica wspomnianej kapitulacji polskiej załogi Kremla w dniu 7 listopada 1612 jest od kilkunastu lat obchodzona jako święto narodowe pod nazwą Dzień Jedności Narodowej. Powstał też film historyczny pt. "Rok 1612", który w sposób dość propagandowy ukazuje walki Rosjan z Polakami. Film, ten pełen okrutnych scen, ukazuje jednak nasz kraj jako wielkie imperium. Nawiasem mówiąc, rolę "szwarccharakteru", czyli pułkownika polskiej husarii zagrał Michał Żebrowski. 

No cóż, jak mawiał jeden ze znanych historyków: "Polacy lubują się w upamiętnianiu nie zwycięstw, ale klęsk, zwłaszcza przegranych powstań." Szkoda więc, że pan prezydent RP i rząd nie podjęli się trudu przypomnienia o tym jak nasi pradziadowie, wspólnie z Litwinami i Kozakami, zdobywali Smoleńsk i Kreml.