Chcesz kogoś przekonać, nie patrz mu w oczy - radzą psycholodzy z Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Ich doniesienia podważają przekonanie o tym, że właśnie patrząc sobie w oczy najłatwiej możemy się porozumieć. Okazuje się nawet, że ta metoda perswazji może przynosić więcej szkody niż pożytku. Dostrzegam w tym pewną szansę. W wielu sprawach w Polsce podzieliliśmy się już tak bardzo, że w ogóle nie możemy na siebie patrzeć. Można to wykorzystać...

Zacznijmy od wyników owych badań, opublikowanych w czasopiśmie "Psychological Science". Eksperymenty z wykorzystaniem aparatury śledzącej ruch oczu uczestników doświadczenia pokazały, że spojrzenie w oczy zwiększa siłę przekonywania tylko wobec tych, którzy już na wstępie zgadzają się z naszymi argumentami. Jeśli rozmawiamy z kimś, kto ma odmienne zdanie, spojrzenie w oczy sprawia tylko, że ma jeszcze mniejszą ochotę, by zmienić opinię. Zdaniem autorów pracy te zaskakujące wyniki, można prosto wytłumaczyć. Gdy się zgadzamy, spojrzenie w oczy odbieramy jako sygnał porozumienia, gdy się spieramy, interpretujemy je jako sygnał nacisku, a nawet agresji. Właśnie dlatego podświadomie wybieramy opór.

Zdolność do przekonywania kogokolwiek do czegokolwiek - zwłaszcza w przypadku czołowych postaci zaangażowanych w polityczne spory - niemal całkowicie w Polsce zanikła. Widać to na każdym kroku, ale szczególnie wyraźnie w przypadku sprawy Smoleńska. Najnowsza kampania dyskredytowania naukowców zaangażowanych w prace komisji Antoniego Macierewicza sugeruje jednak, coś więcej. Wygląda na to, że strona przekonana do rządowej wersji wydarzeń nie liczy już na przekonanie innych, chce tylko bronić stanu liczebnego własnych szeregów. Uporczywe torpedowanie prób konfrontacji ustaleń obu zespołów dokładnie temu i tylko temu służy.

Na zdrowy rozum, media powinny mieć interes w tym, by do takiego spotkania obu stron sporu doprowadzić jak najszybciej. Po pierwsze, dlatego, że to może pomóc pewne sprawy wyjaśnić, a spór załagodzić. Po drugie, dlatego, że wszyscy będą to chcieli oglądać. A przecież, jeśli bezgranicznie ufamy jednej stronie tego sporu, nie mamy wątpliwości, że w konfrontacji z drugą sobie poradzi. Czyż nie? Po co więc to całe zamieszanie? Przecież najprościej przeciąć wątpliwości dając obu stronom szanse bezpośredniej wymiany argumentów. Chyba, że zaufanie do "swoich" nam niepokojąco spada. Wtedy "kompromitowanie" konkurencji nawet z pomocą żenująco naciąganych argumentów ma sens. Daje szansę, że ci, którzy dotąd nam wierzą, nie zostaną narażeni na kontakt z argumentami drugiej strony.

Ta taktyka jest przejrzysta i podobnie, jak uporczywe liczenie, ile osób w sondażach deklaruje wiarę w teorię zamachu, oznacza raczej intelektualną kapitulację. To, ile osób "wierzy" w zamach nie ma żadnego znaczenia. Istotne jest to, ile osób nie wierzy już w to, że śledztwo po polskiej stronie jest prowadzone w rzetelny sposób. Ile osób czuje, że w tej sprawie, już po katastrofie, polskie państwo nie zdało egzaminu. A teraz, nie chcąc przyjąć na siebie żadnej odpowiedzialności, w praktyce utrudnia dojście do sedna sprawy.

Naukowcy współpracujący z zespołem Macierewicza, wbrew temu co mówi pani minister Barbara Kudrycka, nie tylko nie kompromitują polskiej nauki, ale wręcz ratują jej twarz. Wstyd bowiem, że po takiej tragedii nie powołano w Polsce niezależnego od rządu (który w końcu jest stroną w sprawie) naukowego zespołu. Po chwili zastanowienia wydaje się wręcz niemożliwe, że do tego nie doszło i że opinia publiczna zdaje się to tolerować. A jednak to prawda. Teraz jeszcze można próbować to naprawić. Prezes PAN, profesor Michał Kleiber złożył konkretną ofertę. Trzeba ją wykorzystać.

I tu wracamy do owego patrzenia w oczy. Badania, o których wcześniej wspomniałem pokazują jeszcze jedno. Okazuje się, że łatwiej zmieniamy zdanie, gdy patrzymy osobie, która nas przekonuje, na usta. Amerykanie mają nawet na to swoje określenie. "Read my lips" - mówią, gdy chcą, by słuchać ich szczególnie uważnie. Skoro nie możemy już patrzeć sobie w oczy, skoncentrujmy się na konkretach. Zamiast obrzucać się epitetami, posłuchajmy argumentów. Od czegoś to wychodzenie z klinczu trzeba zacząć.