Przyznam, że nie przestają mnie bawić rozważania przedstawicieli liberalnych elit o tym, jak to możliwe, że suweren nie podziela ich obaw, co do rozpadającej się w Polsce demokracji. Deliberują, zastanawiają się, bardziej lub - często - mniej delikatnie stawiają pytanie, jak to możliwe, że tak niewielu ich słucha. Patrzą na - w ich mniemaniu – zaślepienie, otumanienie, wręcz zaczadzenie PiS-em, nazywają to populizmem i zachodzą w głowę, jak "tamci" mogą swego pobłądzenia nie widzieć, nie czuć i - obowiązkowo - się tego nie wstydzić. Sami przy tym żadnych, ale to żadnych objawów braku obiektywizmu u siebie i sobie podobnych nie widzą. I nic a nic z minionych SLD-owskich czy Platformianych lat nie pamiętają.

Spieszę więc z pomocą, bo tak się składa, że odpowiedź na te pytania jest w gruncie rzeczy prosta. W Polsce jest wiele osób, które poczuły w ostatnich latach, że ich interesy ekonomiczne i tożsamość kulturowa są zagrożone. To skłoniło je do przesunięcia się na prawo, w stronę tych, którzy ich szanse na bezpieczeństwo zwiększą. Sprawa bezpieczeństwa ekonomicznego jest dość oczywista, od uszczelnienia VAT, po 500+, choć przecież tu akurat PiS realizuje generalnie sporą część postulatów charakterystycznych dla lewicy. Skoncentruję się więc na owej tożsamości kulturowej. Ona także, pod naporem sączącej się wszelkimi kanałami opiniotwórczości liberalnych elit, znacząco nam w ostatnim ćwierćwieczu ucierpiała.

Od lat 90, środowiska konserwatywne powtarzają, że polityczna poprawność tworzy społeczeństwo, w którym większość staje się zakładnikiem mniejszości, że wykrzywia tradycyjne i bliskie nam pojęcie tolerancji i narzuca osobliwą ideologię tolerancjonizmu. Długo obawy te wyśmiewano i spychano na margines, w obliczu kryzysu migracyjnego same się jednak potwierdziły. Myśl, że oto Unia Europejska rości sobie prawo, by decydować kogo mamy u siebie przyjmować, że chce nas karać za to, że nie pozwolimy, by dzieliła się z nami nie przez nas zawinionymi problemami, wielu Polakom otworzyła oczy. I nie chodzi tu wcale o to, czy jesteśmy skłonni do pożądanych zachowań humanitarnych, czy nie. Chodzi o arogancję i wyższość, z jakimi traktuje się nasze obiekcje. Wbrew temu, co mówi się o rzekomym strachu Polaków przed obcymi, jestem przekonany, że chodzi tu przede wszystkim o niechęć, by ktoś robił nam koło pióra. W tym sensie nawet nie jestem do końca pewien, czy sprawa ma głównie podłoże religijne. Nie mieliśmy okazji tego do końca sprawdzić, bo światła Unia wszelkie próby rozmowy o przyjmowaniu samych chrześcijan natychmiast pryncypialnie odrzuciła.

Czy jednak będąc tu wciąż w większości, chrześcijanie i w szczególności katolicy mogą faktycznie w obecnej Polsce czuć się poddawani presji? Znamy takie uczucia doskonale, towarzyszyły nam przecież, w mniejszym lub większym natężeniu, przez czas PRL. Teraz jednak mamy przecież wolność i demokrację. Czy i teraz możemy mieć z tym problem? Osobiście uważam, że tak, a wyniki prowadzonych w Stanach Zjednoczonych badań naukowych, zdają się to potwierdzać.

Autorzy pracy, opublikowanej na łamach czasopisma "Social Psychological and Personality Science" w połowie listopada piszą, że osoby, które czują się atakowane ze względu na przynależność religijną, budują w sobie poczucie zagrożenia, które narusza ich spokój i zwiększa uprzedzenia wobec innych. Naukowcy z Penn State University, na podstawie badań ankietowych 970 osób  w wieku od 18 do 88 lat z 44 stanów i Dystryktu Kolumbii piszą, że obok tradycyjnie uskarżających się na dyskryminację mniejszości żydowskiej i muzułmańskiej na liście najbardziej dotkliwie odczuwających presję znalazły się silnie religijne wspólnoty protestantów. To odczucie sprawia, że także owa większość odczuwa tam społeczną izolację, dyskomfort dzielenia się swoją religią i rosnące uprzedzenia wobec innych.

Społeczeństwo amerykańskie weszło na spiralę religijnej nietolerancji - mówi pierwszy autor pracy, psycholog, Michael Pasek z Penn State. Jeśli obywatele mają wrażenie, że ich wiara jest w przestrzeni publicznej wyśmiewana, krytykowana przez politycznych przywódców, odbierają to jako sygnał spychania na margines - dodaje. I najwyraźniej nie musi to dotyczyć tylko mniejszości. Wrażenie odrzucenia i zagrożenia jest u silnie religijnych protestantów największe, deklaruje je nawet 46 procent badanych. W przypadku  chrześcijan deklarujących się jako mało religijni, dotyczy to zaledwie 2 procent. Religijność jest w Ameryce coraz silniej stygmatyzowana - ocenia Pasek.

Przyczyny owej stygmatyzacji są oczywiście różne. Mniejszości żydowska i muzułmańska spotykają się przypadkami dyskryminacji i uprzedzeń, chrześcijanie częściej po prostu zmagają się z wrażeniem, że ich wpływy maleją, dla jednych i drugich psychologiczne efekty takiego wrażenia są poważne. Zdaniem autorów pracy, w miarę postępowania laicyzacji życia publicznego, związane z tym napięcia będą się w Ameryce nasilać. Nawet zdając sobie sprawę z ograniczonego zasięgu badań i nie oceniając, czy owe wrażenia są w USA obiektywnie uzasadnione, czy nie, warto zdawać sobie z nich sprawę.

Moim zdaniem, agresywna walka o prawa mniejszości czy prawo do aborcji, które w moim pojęciu bywają często tylko przykrywką lub elementem faktycznej walki z religią, sprawiła, że w istotnej części opinii publicznej w Polsce pojawiło się wrażenie, że religijność jest pod presją. Długotrwały przechył mediów na stronę liberalizmu, ciągła promocja krytycznego spojrzenia na naszą historię, tradycję i nas samych, doprowadziły w końcu do reakcji obronnej. To ona przyczyniła się do potwierdzonej w wyborach 2015 roku a teraz deklarowanej w sondażach, popularności partii rządzącej. Tak znienawidzona przez liberalne elity polityka historyczna, jest odpowiedzią na istotną dla wielu wyborców potrzebę.

Agresywny liberalizm, stawiając na konflikt z tradycją i wszechstronną reedukację w duchu społecznej rewolucji, napotyka na opór. I dobrze. Nie sądzę, by rzecznicy liberalnego postępu byli zdolni do dobrowolnego ograniczenia swych rewolucyjnych zapędów, ale niech choć wiedzą, z czym mają do czynienia. Dużo zrobili, by taką reakcję wywołać...