Zgodnie z zapowiedzią, wracam dziś do rozpoczętego przed tygodniem tematu związków. I od razu, na wstępie podkreślam, że nie twierdzę, że osoby żyjące w nieformalnych związkach nie tworzą rodzin. Nie twierdzę też, że nie wychowują dobrze swoich dzieci. Twierdzę tylko, że tradycyjne małżeństwo daje największe szanse na stworzenie silnej rodziny, dlatego należy je wspierać, w dobrze rozumianym społecznym interesie. Siłą małżeństwa jest między innymi jego stabilność, związana w najgorszym przypadku z zakresem "papierkowej roboty" koniecznej do jego zawarcia i - ewentualnego - rozwiązania. Tworzenie "ułatwionych" związków partnerskich tę stabilność zakłóca.

Wygląda zaś na to, że właśnie stabilność jest najważniejszym czynnikiem, zapewniającym dzieciom niezbędny komfort życia. Wyniki badań, opublikowanych w zeszłym roku na łamach "Journal of Marriage and Family" wskazują nawet na to, że owa stabilność liczy się bardziej, niż to, czy dziecko żyje z mamą i tatą. Inaczej mówiąc, zdarza się i tak, że dziecko ma się lepiej, jeśli od początku wychowuje je samotna matka, niż jeśli jego rodzina się rozpada. To kontrowersyjny wniosek, wskazujący jednak na delikatność materii i konieczność szczególnego zastanowienia przed wprowadzaniem do naszej praktyki życia społecznego postępowych nowinek.

Od dwóch dziesięcioleci młodym Polakom (i Polkom) wmawia się, że najważniejsi są oni sami, ich szczęście, ich autonomia, ich konsumpcja. W dążeniu do szczęścia nie ma nic złego (to prawo Amerykanie zapisali sobie nawet w Konstytucji), ale pojęcie tego, co jest szczęściem już tak uniwersalne nie jest. Kiedyś modelem szczęścia było małżeństwo, dzieci i (przynajmniej) wiązanie końca z końcem. Dziś to już nie jest takie proste. Jest w końcu tyle innych niż rodzina spraw, którym warto się poświęcić. Nie twierdzę, że młodzi ludzie są dziś szczególnie samolubni, zauważam tylko, że liczba bodźców, która ma ich skłonić, by nie byli, szybko maleje.

Głośna i wszędobylska Pani Profesor Etyk oburza się na to, jak wielkie wciąż znaczenie państwo przywiązuje do rodzin podczas, gdy jej zdaniem szacunek i wsparcie powinno się należeć przede wszystkim jednostkom. Wszystko w porządku, tyle, że kult singla (nie mylić z kultem jednostki) to akurat chwilowa moda wśród tych, którzy chcą zmieniać świat. Postępowość początków minionego stulecia nakazywała raczej powtarzanie za poetą "jednostka niczym, jednostka zerem". Świat, który miał należeć do mas, wcale się od tego powtarzania nie naprawił, wręcz przeciwnie.

Sytuację udało się w końcu opanować między innymi dzięki temu, że tradycja, wychowanie i więzi rodzinne stanęły na przeszkodzie kompletnemu ogłupieniu. Możemy zapewne znów poeksperymentować z nowym modelem tworzenia więzi społecznych, miejmy jednak świadomość, że skutki tego eksperymentu spadną na nas i na nasze dzieci. Możemy też być pewni, że w razie jakiejś kompromitacji, nikt z obecnych rzeczników postępu i nowoczesności w tej dziedzinie, nie przyzna się do błędu.

"Postępowe" ruchy nigdy bowiem za nic nie odpowiadają, ich słuszne pomysły (choćby emancypację kobiet) można policzyć na palcach, błędne (z całym piekłem komunizmu) idą w dziesiątki, a ich kompromitacja niczego "postępowców" nie uczy. Oni nie przepraszają, nie przyznają, że się pomylili, za każdym razem wierzą w nową ułudę całym sercem i idą w nią, jak w dym. Przy okazji zresztą, jeśli tylko zwietrzą szansę na przewagę w debacie, ochoczo porzucają polityczną poprawność i retorykę praw mniejszości, zaczynają stosować taktykę narzucania swoich poglądów.

Zdrowy rozsądek i minimalna znajomość historii każe się domyślać, że działanie na siłę może przynieść skutki dalekie od oczekiwanych. Potwierdzają to choćby wyniki badań psychologów z Toronto, opublikowane na łamach najnowszego numeru "Psychological Science". Okazuje się, że walka z uprzedzeniami może prowadzić do... większych uprzedzeń, jeśli prowadzi się ją na siłę. Zamiast mówić komuś dlaczego "musi" coś zaakceptować, lepiej pokazać mu, jakie korzyści ta akceptacja przyniesie obu stronom.

Od dawna wiadomo już, że część z nas jest z natury konserwatywna, część zaś nie może usiedzieć w miejscu i rozgląda się tylko, co by tu jeszcze zmienić. Obie postawy mają swój sens i obie mogą się społeczeństwu przydać. Tyle, że nie rewolucyjna walka, ale właśnie rozsądna równowaga obu tendencji prowadzi do prawdziwego postępu. Stać nas na zbudowanie takich warunków prawnych, które pozwolą w naszym kraju żyć szczęśliwie i małżeństwom i związkom nieformalnym. Bezmyślne kopiowanie wzorców starej Europy, pod hasłem likwidacji naszego zacofania to smutny objaw braku wiary we własne siły. Pomysły starej Europy nie muszą być dobre. Akcja wyrywania 9-letniej Nikoli z rąk norweskich instytucji opiekuńczych pokazała to ostatnio aż nazbyt wyraźnie. Nie idźmy tą drogą.