Jeden tytuł, a co najmniej kilka przekłamań. Po pierwsze, poza nielicznymi przypadkami, naukowcy wcale nie oszukują, tylko niektórzy z nich nieco naginają rzeczywistość. Po drugie, dochodzi do tego czasem - wcale nie "często", choć z pewnością "za często". Po trzecie, w procederze naginania faktów uczestniczą też - a czasem są jego inspiratorami - PR-owcy uczelni i instytutów badawczych. Po czwarte, co najmniej współwinni jesteśmy my dziennikarze, którzy za chwytliwy tytuł i tak zwany "lead" jesteśmy gotowi dać się pokroić. Po piąte, nie byłoby całego tego procederu, gdyby nie upodobanie odbiorców do silnego, wyrazistego i jednoznacznego przekazu. Po szóste wreszcie, wcale nie "wiadomo już" - po prostu ukazały się kolejne wyniki badań naukowych na ten temat. I one, owszem, dają do myślenia.

Jeden tytuł, a co najmniej kilka przekłamań. Po pierwsze, poza nielicznymi przypadkami, naukowcy wcale nie oszukują, tylko niektórzy z nich nieco naginają rzeczywistość. Po drugie, dochodzi do tego czasem - wcale nie "często", choć z pewnością "za często". Po trzecie, w procederze naginania faktów uczestniczą też - a czasem są jego inspiratorami - PR-owcy uczelni i instytutów badawczych. Po czwarte, co najmniej współwinni jesteśmy my dziennikarze, którzy za chwytliwy tytuł i tak zwany "lead" jesteśmy gotowi dać się pokroić. Po piąte, nie byłoby całego tego procederu, gdyby nie upodobanie odbiorców do silnego, wyrazistego i jednoznacznego przekazu. Po szóste wreszcie, wcale nie "wiadomo już" - po prostu ukazały się kolejne wyniki badań naukowych na ten temat. I one, owszem, dają do myślenia.
Zdjęcie ilustracyjne /Sergei Bobylev/ITAR-TASS /PAP

Spróbujmy więc dowiedzieć się, jakie są fakty. Badacze z University of Sydney postanowili sprawdzić, jaka część publikacji naukowych zawiera - nazwijmy to - nadmiernie optymistyczne opinie na temat istotności zawartych w nich wyników i zbyt daleko idące interpretacje możliwych do wyciagnięcia wniosków. Skupili się na pracach biomedycznych, szczególnie istotnych ze względu na możliwe zainteresowanie koncernów farmaceutycznych i popularność tematu zdrowia wśród nie tylko specjalistów, ale też przeciętnych czytelników, widzów czy słuchaczy.

Autorzy przeglądowej pracy, opublikowanej właśnie w czasopiśmie "PLOS Biology", przeanalizowali wyniki 35 wcześniejszych badań, poświęconych zjawisku "spinu" w nauce. "Spin" to pojęcie popularne głównie w świecie polityki, oznaczające w uproszczeniu takie odwracanie kota ogonem, by wyszło na nasze. Jak się okazuje, podobnym terminem można też określić naginanie czy "podkręcanie" faktów w publikacjach naukowych. Wnioski Australijczyków faktycznie nie są optymistyczne. Z ich analiz wynika, że zjawisko naciągania interpretacji wyników badań czy wręcz wprowadzania odbiorców w błąd, by oceniali owe wyniki bardziej korzystnie, można zauważyć w ponad JEDNEJ CZWARTEJ publikacji biomedycznych.

Te działania przybierają różne postacie. Najpopularniejsze były: wyciąganie zbyt daleko idących wniosków na podstawie statystycznie nieistotnych wyników, formułowanie niewłaściwych rekomendacji dotyczących praktyki klinicznej, które nie miały oparcia w wynikach badań, zakładanie przyczynowości procesów bez należytych dowodów czy wysuwanie wniosków tylko na podstawie części danych. Do tej listy można doliczyć jeszcze: przedstawianie danych w nadmiernie korzystnym świetle, szczególnie w opisach, czyli abstraktach, nieprecyzyjny opis przebiegu eksperymentu czy pomijanie ewentualnych niepowodzeń.

Zdaniem autorów pracy, większość czynników przyczyniających się do pojawienia "spinu" odnosi się do konkretnych naukowców, czasopism czy dziedzin badań, nie można stwierdzić, że sprawa dotyczy całego biomedycznego sektora. Ich zdaniem, trzeba jednak dokładniej przyjrzeć się mechanizmom, w których finansowanie badań i awans naukowy zależą wprost od sztucznie "pozytywnych" wniosków i związanego z tym medialnego rozgłosu. Nie jest też tajemnicą, że w przestrzeni publicznej pojawiły się setki czasopism, które za znacznie niższą w porównaniu z prestiżowymi pismami cenę umożliwiają publikację prac niepoddanych właściwym mechanizmom kontroli. Te, jak się je czasem nazywa, "drapieżne czasopisma" to jedynie sposób nabijania sobie niezbędnych do rozliczenia grantów punktów. Ich naukowe znaczenie jest znikome. A stawiane tam tezy bywają - delikatnie mówiąc - nieuzasadnione.

Poszukiwanie medialnego rozgłosu to czasem (nie mówię, że od razu "często") skutek działania PR-owców, którzy zachęcają badaczy, by w materiałach prasowych zawarli rzucające się w oczy tezy. To daje szansę na zauważenie, na to, że nam, zajmującym się tymi sprawami dziennikarzom, temat wpadnie w oko i zostanie nagłośniony. Jeśli teza jest uzasadniona, to znakomicie - jeśli nie, pojawia się problem. Czasem my sami wpadamy w pułapkę, nie dostrzegamy, że tytuł nie znajduje potwierdzenia w treści, a czasem po prostu - uderzmy się w piersi - ulegamy pokusie. Jeśli nie rozbudzamy niepotrzebnie nadziei osób naprawdę cierpiących, jeśli nie sugerujemy, że pewne niewskazane zachowania mogą być dopuszczalne, jeśli nie namawiamy do straty czasu czy pieniędzy na wątpliwe "cudowne środki", to jeszcze pół biedy. Gorzej jeśli - mniej czy bardziej świadomie - przyczyniamy się do powstania zupełnych "fake newsów", które rozprzestrzeniają się potem i nie chcą umrzeć.

Nieprzypadkowo wspominam o tym wszystkim na niespełna tydzień przed Narodowym Kongresem Nauki i prezentacją projektu nowej ustawy regulującej funkcjonowanie nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce. Wszyscy powinniśmy mieć wobec niej wiele oczekiwań. Dodatkowo jeszcze mam nadzieję, że wprowadzone dzięki niej mechanizmy pomogą nam wszystkim, zarówno badaczom, jak i dziennikarzom piszącym o ich pracy, unikać takich pułapek jak... tytuł tego tekstu. "Spin" w nauce szkodzi nie mniej, niż w polityce. Nie wpuśćmy się w kanał, w którym będzie się opłacał.