W tej sprawie jest wiele pytań i zapewne nie jedna odpowiedź. Chce się tu jednak skoncentrować na jednym aspekcie sprawy. Na ego. Chodzi mi przy tym nie tylko o legendarne ego samego Radosława Sikorskiego, ale i o nie mniejsze ego jego niedawnego pryncypała, Donalda Tuska. Cała historia putinowej propozycji podziału Ukrainy, braku odpowiedzi premiera, wieloletniego milczenia i - rzuconej właśnie teraz w tonie anegdoty informacji na ten temat, właśnie w taki sposób da się wyjaśnić. I nie jest to dla obu panów wyjaśnienie korzystne, choć może zbyt łagodne.

Przypomnijmy, amerykański portal POLITICO opublikował analizę sytuacji w Rosji, której autor, Ben Judah cytuje Radosława Sikorskiego, mówiącego mu o sformułowanej przez Władimira Putina wobec premiera Donalda Tuska propozycji podzielenia się Ukrainą. Premier miał nie odpowiedzieć, zdając sobie sprawę, że jest nagrywany. Ben Judah na Twitterze broni teraz Sikorskiego, ale w samym artykule pisze wyraźnie, że mimo wszystkich sygnałów ze strony Rosji, polski MSZ zareagował na zagrożenie dopiero w 2013 roku.

Co powinien zrobić premier w odpowiedzi na propozycję rozbioru Ukrainy? Ktoś powie oburzyć się i trzasnąć drzwiami. Wcale nie. Powinien uśmiechnąć się kwaśno i stwierdzić: "Wy szutitie Władimir Władimirowicz". I podkreślić, że takie żarty są nie na miejscu. I tyle. A po powrocie do kraju mniej lub bardziej oficjalnymi kanałami poinformować Ukrainę, Europę i USA o tym, co usłyszał, a w Polsce rozpocząć gwałtowne przygotowania na wypadek kryzysu. I mówiąc o gwałtownych przygotowaniach mam na myśli działanie na rzecz wzmocnienia armii, uniezależnienia nas od gazowych nacisków i zabezpieczenia gospodarki przed skutkami możliwych rosyjskich restrykcji. Powinien też poważnie porozmawiać z naszymi amerykańskimi sojusznikami i stwierdzić, że jest zainteresowany jak najszybszą realizacją planów budowy w naszym kraju elementów tarczy antyrakietowej. Czyli zrobić dokładnie to, o czym dziś już wszyscy wiedzą, że było potrzebne.

Dlaczego jednak premier i jego Radek tego nie zrobili? Dlaczego spektakularnie odrzucili amerykańskie propozycje, pozwalając sobie na lekceważący gest w postaci ogłoszenia tego w amerykański Dzień Niepodległości, 4 lipca 2008 roku? Bo tego lutowego dnia na Kremlu obaj poczuli się dopuszczeni do "okrągłego stołu Króla Artura", poczuli się dowartościowani, pomyśleli sobie, że prezydent Rosji traktuje ich jako równorzędnych partnerów. I nie, nie chodziło tu o Polskę, jako równorzędnego partnera, ale właśnie o nich. Dlatego tak ochoczo kontynuowali wewnętrzną walkę z prezydentem Lechem Kaczyńskim, nie zważając na konsekwencje. Te konsekwencje okazały się tragiczne. Obaj panowie równocześnie byli przekonani o swym znaczeniu w kontaktach z Niemcami. Czuli się naprawdę dużymi misiami.

Problem w tym, że Polski nie było stać na ministra spraw zagranicznych, który w gruncie rzeczy nie chce być szefem dyplomacji, ale - w zależności od etapu - szefem NATO, prezydentem RP, albo szefem unijnej dyplomacji. Każdy kto racjonalnie myśli o interesie kraju musi to rozumieć. Rzesza klakierów, która przez tyle lat wbrew oczywistym faktom rozpływała się nad klasą, manierami, kontaktami i Bóg wie czym jeszcze, co rzekomo miał reprezentować Sikorski, przyczyniała się do dramatycznego upadku polskiej dyplomacji. Szef MSZ to jedno z najtrudniejszych i najbardziej kluczowych stanowisk w rządzie. Osoba, która je sprawuje musi rozumieć odpowiedzialność, która mu towarzyszy. Na przerost ego nie może sobie pozwolić.

Radosław Sikorski tego nie rozumie, a ponieważ przeniesienie na formalnie wyższe, ale prestiżowo niższe stanowisko marszałka Sejmu może wiązać się z wypadnięciem z pierwszej ligi osób, z którymi warto rozmawiać, postanowił w wywiadzie dla Politico okazać się interesującym rozmówcą. Cóż może być bardziej smakowitego, niż były szef dyplomacji, który zapraszany jako ekspert do kolejnych rozmów chlapnie to i owo i sprawi, że o rozmowie będzie głośno na cały świecie. I chlapnął. I zrobiło się głośno. Czy tak postąpiłby odpowiedzialny polityk? Pytanie retoryczne. A że przy okazji treść owego chlapnięcia uderza w niedawnego szefa, no cóż... związek obu panów, był przecież czysto taktyczny. A premier, który chciał być szefem Rady Europejskiej, w odróżnieniu od ministra, dopiął swego.

Taka jest moja teoria. Teoria - powtórzę - i tak dla Radosława Sikorskiego, i Donalda Tuska bardzo łagodna. Oczywiście można te wszystkie fakty połączyć nieco inaczej, poddać je interpretacji z nieco innego punktu widzenia i dojść do bardzo przerażających wniosków. Być może i to okaże się konieczne. Z czasem poznamy przecież kolejne fakty. Być może za jakiś czas oskarżenia o megalomanię, krótkowzroczność i zwykłą głupotę będą i tak najłagodniejszymi, jakie będzie można im postawić.

PS. Wstrzymałem się z publikacją tego tekstu do zapowiadanej konferencji prasowej Radosława Sikorskiego. Na wywiad na jednym z portali (zgadnijcie, na którym) nie zamierzam już jednak czekać. Niczego się po nim nie spodziewam. A swoją drogą, przykro było patrzeć, jak marszałek Sejmu potraktował dziś dziennikarzy. Ale cóż, jeśli większość zajmuje się przez ostatnie lata klaką, nie możemy oczekiwać, by nas szanował. Czyż nie?