Książki - jak wiadomo - bywają różne, dobre, złe i takie sobie. Ja szczególnie lubię te, które chcą zmieniać nasze opinie o świecie i nas samych, przy pomocy mniej lub bardziej przekonujących naukowych argumentów. W programie Ewy Stanek "Między Słowami" w RMF Classic opowiadam o takich właśnie książkach, które tuż po opublikowaniu (a czasem już przed) stały się głośne. Dziś historia, przy której bledną "Arszenik i stare koronki". Zapraszam.

Tytuł: "Stulecie Arszeniku". Autor: James C. Whorton. Data wydania: 28. stycznia 2010 roku.

Stulecie, które zasłużyło sobie na tak niepochlebne miano to wiek XIX. Miejsce akcji, to Zjednoczone Królestwo czasów wiktoriańskich, kiedy niepozorny biały proszek stał się ulubioną trucizną zabójców, samobójców i ludzi... nieostrożnych. Swoją karierę zawdzięczał po pierwsze podobieństwu do cukru, czy mąki, po drugie, niskiej cenie, po trzecie przerażającej skuteczności. Można go było łatwo kupić, służył bowiem do walki z plagą gryzoni. Kolejne pomysły na to, jak jeszcze można go wykorzystać były dziełem ludzi złej woli, desperatów, albo ludzi chciwych, którzy używali go jako składnika zielonych barwników przy produkcji szkła, farb, tapet, zasłon, czy nawet odzieży. Stąd tytuł popularnej sztuki i filmu "Arszenik i stare koronki" ma też swoje dosłowne znaczenie, wszechobecność arszeniku z pewnością nie sprzyjała zdrowiu poddanych Jej Królewskiej Mości. Trudno przecenić dziś znaczenie arszeniku dla stosunków społecznych wiktoriańskiej Anglii, bez niego i konieczności uporania się z plagą tajemniczych zgonów nie byłoby tak szybkich postępów krymninalistyki. Bez opisywanych obszernie i komentowanych powszechnie pikantnych szczegółów procesów wykrytych zabójczyń niewiernych małżonków, ówczesna ulica nie mogłaby rozmawiać o tym, o czym chciała, czyli o seksie. Wielka Brytania uporała się w końcu z plagą skutków niezgodnego z przeznaczeniem użycia arszeniku, świat od tego czasu poznał już wiele podobnie podstępnych substancji. Czy to nauczyło nas z rezerwą podchodzić do "cudownych" nowinek o nie do końca dokładnie zbadanych skutkach ubocznych, to już zupełnie inna sprawa...