Spektakularny, głośny i w swej istocie smutny skandal w finale pań tegorocznego turnieju tenisowego US Open nie mógł przejść bez echa. Niecodzienne wydarzenia na największym korcie tenisowym świata, na oczach setek milionów widzów z całego świata, nie mogły ot tak rozejść się po kościach. Środowiska sportowe i pozasportowe muszą sobie jakoś z zachowaniem Sereny Williams poradzić. Przyznam szczerze, że widoczne po liberalnej stronie politycznego spektrum próby nie tylko usprawiedliwienia, ale wręcz pochwały dla awantury, którą tenisowa mistrzyni na korcie rozpętała, nawet mnie już nie dziwią. Warto je jednak odnotować, bo kolejny raz potwierdzają, że jeśli nie zwalczymy politycznej poprawności, to ona nas kiedyś udusi.

Do finałowego meczu z Naomi Osaką Serena Williams przystępowała jako faworytka. Po sensacyjnym powrocie do tenisa po urodzeniu córeczki, udziale we wcześniejszym finale Wimbledonu, to w Nowym Jorku miała postawić "kropkę nad i" zrównując się w liczbie zdobytych indywidualnie wielkoszlemowych tytułów z legendarną Margaret Court. Na widowni stadionu Artura Ashe’a zasiadło w sobotni wieczór blisko 25 tysięcy widzów, w zdecydowanej większości po to, by na własne oczy tę historyczną chwilę zobaczyć. Presja była olbrzymia. Widownia tenisowa w Nowym Jorku, jest - powiedzmy delikatnie - nieco inna, niż na pozostałych wielkoszlemowych imprezach, ludzie łażą, jedzą, piją, gadają i nie wahają się pokazywać, na kim im naprawdę zależy. W sobotni wieczór miało to istotne znaczenie.

Mecz od początku się Serenie nie układał, ale zaskakująco dla niej, nie dlatego że sama nie mogła się skoncentrować i robiła błędy, ale dlatego że Osaka grała nadzwyczaj dobrze i wszystko na korcie robiła po prostu lepiej od mistrzyni. Japonka lepiej serwowała, lepiej returnowała, lepiej atakowała i wygrała pierwszą partię 6:2. W drugiej zaczęły się prawdziwe kłopoty. W drugim gemie sędzia Carlos Ramos dał Serenie ostrzeżenie za tak zwany coaching, zauważył, że trener Patrick Mouratoglou coś jej tam pokazuje i zgodnie z przepisami, które zakazują jakichkolwiek form komunikacji, zwrócił na to uwagę. Williams nie przyjęła tego do wiadomości, zaczęła dyskusję, stwierdziła, że o żadnym coachingu nie było mowy, że ona nigdy nie oszukuje. Wydawało się jednak, że sprawa rozejdzie się po kościach. Tym bardziej, że Serenie udało się Naomi przełamać i szanse na odrobienie strat rosły. Japonka jednak wygrała gema serwisowego rywalki, ta nie wytrzymała i złamała rakietę. Potem już poszło szybko, kolejne ostrzeżenie oznaczało stratę jednego punktu, a kiedy po następnym gemie Serena zrobiła sędziemu awanturę wyzywając go od złodziei i grożąc, że do końca życia nie będzie sędziował jej meczu, straciła gema. Osaka z podziwu godną zimną krwią doprowadziła set do zwycięskiego końca 6:4, ale widać było, że najszczęśliwszy moment jej dotychczasowej kariery, wcale szczęśliwy nie jest. Stadion wył z oburzenia.

W świecie tenisowym opinie o tym, co się dokładnie stało i kto zawinił, są w miarę zgodne. Różnią się tylko tym, czy winę przypisują samej Serenie, czy uznają, że też sędzia mógł się zachować lepiej, pierwszego ostrzeżenia za coaching nie dawać, a jeśli już to próbować jakoś Serenę ze stanu wzburzenia wyprowadzić. Potem już raczej nie miał wyboru. No, ale popatrzmy na to z drugiej strony. Carlos Ramos był pod bardzo dużą presją widowni i być może uznał, że w obliczu tej presji musi zachować się uczciwie. Stąd ostrzeżenie za coaching, do którego zresztą Patrick Mouratoglou się przyznał. Być może z perspektywy czasu, wiedząc, co potem się zdarzyło, sędzia postąpiłby inaczej, ale uczciwie mówiąc, czyż nie powinien zrobić tego co zrobił? Wbrew Wielkiej Mistrzyni i całemu stadionowi. Czyż nie po to jest się sędzią? Po drugie, być może gdyby sędzią finału pań była kobieta do takiej aż awantury by nie doszło. Jednak w tym roku zaplanowano, że kobieta będzie sędziować (po raz drugi w historii) finał mężczyzn, być może więc Carlos Ramos pojawił się w sobotę przy korcie w ramach swoistego parytetu.

Sprawa skończyła się skandalem, po którym dopiero... się zaczęło. Już po chwili w USA pojawiła się seria komentarzy, że oto Serena bohatersko sprzeciwiła się seksizmowi i rasizmowi na korcie i z całej tej historii wychodzi jako moralna zwyciężczyni. Naprawdę? Serio? Można aż tak? Najwyraźniej można. Seksizm to jeszcze można od biedy "zrozumieć", bo sędzia mężczyzna i zdaniem Sereny, tenisistom nigdy by takiego ostrzeżenia nie dał, ale rasizm? W sytuacji, gdy Naomi Osaka, jako córka Japonki i Haitańczyka ma kolor skóry niemal tak ciemny jak Serena Williams? Proszę bardzo. Sporo komentarzy zebrał opublikowany na portalu "The Atlantic" tekst Gillian B. White, która doskonale sobie z tą - pozorną jak widać - sprzecznością, poradziła. Pani White stwierdziła bowiem, że "widok tego, jak te ostrzeżenia zrujnowały dwóm kolorowym kobietom u szczytu swych sportowych możliwości coś co powinno być radosnym momentem, złamał mi serce". Nie koniec na tym, okazuje się, że Serena, słysząc podczas dekoracji, jak stadion buczy na Osakę i prosząc o to, by przestał, okazała "rzadką u sportowych supergwiazd, wspaniałomyślność i klasę".

Jakie to przewidywalne. Problem w tym, że Serena okazała klasę w chwili, kiedy doskonale zdała już sobie sprawę z popełnionego błędu. Kiedy zdała sobie też sprawę, jak jej błąd nakręcił cały stadion i faktycznie zrujnował radosny moment. Tyle że to był radosny moment nie Sereny, ale Naomi Osaki, także kobiety i także kobiety o innym niż biały kolorze skóry. Po reakcji Osaki doskonale było to widać. Mimo że wychowana w USA, bardzo oszczędnie się wypowiadała, dziękując widowni za... OGLĄDANIE meczu. Po tym, jak ów mecz wyglądał można się spodziewać, że takich momentów w tenisowej karierze Naomi Osaka, a wraz z nią jej ojczysta Japonia, będzie miała więcej. Ale to co się stało już się nie odstanie i naprawdę lepiej byłoby tego poprawniackim bełkotem nie tuszować.

A co do Sereny, mam wrażenie, że najuczciwiej byłoby powiedzieć po prostu, jak było, być może nawet pogodzić się z sędzią i iść dalej. Moim zdaniem, Williams zderzyła się z zaskakująco dobrze grającą rywalką i sfrustrowana po prostu nie wytrzymała gigantycznej, nałożonej na siebie samą presji. Tenis to skrajnie trudna dyscyplina, w której jak niemal w żadnym innym sporcie zawodnicy stoją sami wobec tysięcy widzów na korcie i milionów przed telewizorami. Każdy ich gest, każda słabość, jest natychmiast zauważana i komentowana. Zwykły śmiertelnik może sobie tylko wyobrażać, co to oznacza. Nie bez przyczyny w tenisie są tak gigantyczne pieniądze, nie bez przyczyny najlepsi są znani, podziwiani, albo... krytykowani na całym świecie. Te emocje nie są dla większości z nas dostępne, ale nie są też w pełni niezrozumiałe, każdy kiedyś przy nieskończenie mniejszej widowni powiedział przecież o kilka słów za dużo, musiał się czegoś wstydzić. To wszystko są ludzkie emocje, których może nie ma potrzeby wpisywać od razu w walkę o prawa kobiet i zmagania z rasizmem. Nie twierdzę, że jedno i drugie nie jest ważne, ale tenis nie jest już polem tej walki. Owszem, pewne przepisy trzeba zmieniać, ale przecież - jak mało gdzie - kobiety w Wielkim Szlemie zarabiają tak samo jak mężczyźni, choć grają co najwyżej do trzech, a nie pięciu setów. I dobrze, że zarabiają.

Siostry Williams mają za sobą trudne dzieciństwo i niezwykłą karierę, która naprawdę obudziła wyobraźnie i ambicję milionów. Nikt nie odbierze im sportowej ani osobistej klasy, którą prawie zawsze prezentują. Serena może w sobotę przeszła drogę od bohatera do zera, ale było to mgnienie oka. Szybko wróci na swoje miejsce. Nie sądzę, by potrzebowała pomocy odwracających kota ogonem i twierdzących, że nie stało się to, co się stało, komentatorów. Kto wie, może cała historia pomoże jej zdjąć część presji, której podlega i wygrać jeszcze niejeden wielkoszlemowy tytuł. Na pewno na to zasługuje. A my zasługujemy na normalne, nie wykoślawione rozmowy na temat tego, co wszyscy możemy gołym okiem zobaczyć.