Mam problem z Barackiem Obamą. Przyznaję się do tego uczciwie. A dokładnie mówiąc, mam problem z entuzjazmem z jakim Świat wita jego wybór. Tak naprawdę bardzo mało wiemy o jego możliwościach i nie ma żadnych przesłanek, by traktować go już jako wielkiego polityka. Jego młodość może być atutem, ale sama sukcesu nie gwarantuje, a jego doświadczenie w realiach Waszyngtonu jest znikome.

Nadzieje, które towarzyszą jego inauguracji są tak duże, że Obama nie będzie w stanie ich spełnić. Nie sposób uporać się z kryzysem gospodarczym i ograniczyć wydatki budżetu, a równocześnie poprawić stan edukacji i opieki zdrowotnej. Nie da się poprawić stosunków ze światem islamskim, jeśli chce się doprowadzić do zwycięskiego końca wojny w Iraku i Afganistanie, a równocześnie trzeba poważnie zaangażować się w rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Nie można też liczyć na współpracę Rosji w praktycznie żadnym z ważnych problemów świata, ani jeśli chodzi o bezpieczeństwo energetyczne, ani w sprawie nuklearnych ambicji Iranu.

Barack Obama zdaje sobie sprawę z rozmiarów wyzwań, które przed nim stoją, zapewne znacznie lepiej niż ci, którzy gotowi są już dziś wynosić go na ołtarze. Prawdopodobnie dlatego, mimo zapowiedzi radykalnych zmian, prezydent elekt zdecydował się oprzeć swoją administrację na ludziach epoki Clintona. Liczy zapewne na ich doświadczenie, czy jednak nawyki z lat 90-tych nie będą dla niego obciążeniem, to się dopiero okaże.

Z drugiej strony doskonale rozumiem nadzieje samych Amerykanów, na to, że w ich kraju wreszcie zmieni się coś na lepsze. Jeśli my z trudem znosimy już polsko-polską wojnę która toczy się na scenie politycznej i w mediach od wyborów 2005 roku, tym bardziej powinniśmy zrozumieć Amerykanów. Tam taka wojna toczyła się od 2000 roku, z krótką przerwą po 11. września 2001. U nas wybory nie złagodziły napięć i animozji, Ameryka ma prawo liczyć, że w jej przypadku będzie inaczej. Ameryka potrzebuje entuzjazmu, wiary w lepszą przyszłość, optymizmu, bo ma przed sobą naprawde ciężkie czasy. Dlatego nie dziwi mnie rozmach dzisiejszej uroczystości i nie wydaje mi się przesadą wydanie 170 milionów dolarów na jej organizację. To wielkie święto nie tylko dla Demokratów i Afro-Amerykanów. Sądzę, że wielu Republikanów także podziela tę radość nawet jeśli wiele elementów programu Obamy im nie pasuje. Prezydentura Georga W. Busha może zostać oceniona przez historię znacznie lepiej, niż się to teraz wydaje, ale Amerykanie są już zmęczeni tym, że wszyscy ich bez przerwy krytykują. Chcą się wreszcie poczuć trochę lepsi. Obama daje im tę szansę. Wybór Afro-Amerykanina do Białego Domu to wielki przełom i dla wiekszości z nich powód do dumy.

Pozostaje pytanie, na jak długo ten entuzjazm wystarczy. Jak długo utrzyma się parasol ochronny nad nową administracją. Mam wrażenie, że Obama nie ma wiele czasu. Nikt nie bedzie chciał czekać na skutki jego prezydentury rok, albo dłużej. Zapowiedziana zmiana stylu musi nastąpić natychmiast, a decyzje polityczne nie mogą czekać nawet stu dni. Obama zdaje sobie z tego sprawę. Już zapowiedział narady z doradcami do spraw ekonomii i polityki zagranicznej. Możemy się spodziewać szybkich posunięć. Zobaczymy, jakie przyniosą skutki. Obama nieco zdystansował się od najbardziej liberalnej frakcji swojej partii. Czy to stała wola dążenia do centrum, czas pokaże.

I jeszcze jedno. Inauguracja Baracka Obamy to szczególne święto dla Afro-Amerykanów. Ale sukces jego prezydentury będzie w dużej mierze zależał od ich odpowiedzialności. Sam prezydent nie zmieni z dnia na dzień warunków życia i szans tam, gdzie większość dzieci wychowuje się w rodzinach bez ojców. Od dziś trudniej będzie narzekać na Waszyngton, szanse, które sie pojawią, trzeba będzie samemu wykorzystywać.

Dla nas Polaków dobre stosunki z silną Ameryką mają nadal kluczowe znaczenie. Trzymam kciuki za Obamę, by przywrócił Ameryce siłę (nie tylko militarną) i nie zapomniał o sojuszniku znad Wisły... Musimy być jednak przygotowani na to, że o pamięć Waszyngtonu sami bedziemy musieli zadbać, budując swoją mocną pozycje w Europie.