Nie wiem, czym w istocie miał być weekendowy wywiad z Natalią Przybysz o aborcji. Czy miała to być lokowana reklama słowackich klinik aborcyjnych, czy zwyczajem gazety, "której nie jest wszystko jedno" i która nie przepuści żadnej okazji, by spróbować pokłócić nas jeszcze bardziej, była to próba wywołania wielkiej awantury i rozdmuchania kolejnej fali czarnych protestów. Jeśli chodziło o to pierwsze, być może się udało. Jeśli o to drugie, raczej nie.

Nie wiem, czym w istocie miał być weekendowy wywiad z Natalią Przybysz o aborcji. Czy miała to być lokowana reklama słowackich klinik aborcyjnych, czy zwyczajem gazety, "której nie jest wszystko jedno" i która nie przepuści żadnej okazji, by spróbować pokłócić nas jeszcze bardziej, była to próba wywołania wielkiej awantury i rozdmuchania kolejnej fali czarnych protestów. Jeśli chodziło o to pierwsze, być może się udało. Jeśli o to drugie, raczej nie.
Natalia Przybysz /PAP/Marcin Obara /PAP

Nie wiem też, co bohaterka rozmowy tak naprawdę swoją piosenką i swoim wywiadem o aborcji na życzenie i z wygody chciała nam przekazać. Być może dopiero czas to w pełni ujawni. Przypuszczam, że redakcja, która zdecydowała się ten wywiad opublikować, zamierzała ją po prostu wykorzystać. I wykorzystała. Tabu, jak uwielbiają tam mówić, zostało przełamane. Tylko, jakie tabu i - konkretnie - w którą stronę?

Jak to zwykle bywa, reakcji opinii publicznej nie sposób do końca przewidzieć, tym razem wydaje mi się, że owa reakcja nie była taka, jak się spodziewano. Owszem z prawej strony poleciała  lawina krytyki, także "ad personam", ale chyba nie w tej skali, której oczekiwano. Z drugiej strony - nieco niespodziewanie - pojawiły się jednak przytomne uwagi, że feministycznej sprawie tak otwarte ogłoszenie, o co właściwie z całą tą liberalizacja aborcji chodzi, nie posłużyło. Do wielkiego wybuchu wzajemnej nienawiści nie doszło. I bardzo dobrze. W czarnych protestach pojawiły się setki, a nie setki tysięcy uczestniczek.

Nie mam żadnych wątpliwości, czym jest aborcja na życzenie w takich, jak opisane w tamtym tekście, okolicznościach, ale nie na tym chcę się skupić. Nie chcę też wyzłośliwiać się nad bohaterką tej historii, choć to co i jak mówi jest szokujące. Z całej tej opowieści możemy jednak wyciągnąć istotne wnioski. Choćby taki, czym grozi poddanie się uprawianej przez lewackie środowiska w Polsce ciągłej, uporczywej i wieloletniej propagandzie. Ta usilna walka z tradycją, Kościołem, rodziną, wszelkimi "światło ćmiącymi" przesądami zmierza do tego, by wychować nowego, wyzwolonego człowieka. Człowieka owszem wolnego od przesądów przeszłości, ale równocześnie otwartego na każdą, mniej lub bardziej idiotyczną ideę, jaką mu w danej chwili wiodące ośrodki podpowiedzą. Jeśli uda się ten plan, to za jakiś czas nie będziemy się w stanie porozumieć żadnym językiem wspólnych wartości, nie będziemy w stanie zdobyć się na żadną tolerancję, będziemy w stanie tylko się zwalczać. To właśnie tak uformowany człowiek jest w stanie z jednej strony z ulgą mówić o zabiciu swojego, nienarodzonego dziecka, z drugiej ronić łzy nad losem zwierząt, czy adoptować... pszczoły. I znów podkreślam, nie wiem, czy bohaterka tej historii taka dokładnie jest, czy na taką właśnie się na potrzeby wywiadu kreuje. Nie o to tu w gruncie rzeczy chodzi.

Kiedy wychodziliśmy z komunizmu, marzyliśmy o powrocie do Europy, jako ostoi wolności, między innymi religijnej. Tak sobie, mocno naiwnie, ową Europę wyobrażaliśmy. Nie przypominam sobie, by Polacy chcieli wtedy tworzyć państwo kościelne. Z cała pewnością jednak nie chcieli dłużej żyć w rzeczywistości, w której ich prawa do wyznawania religii będą kwestionowane, wartości chrześcijańskie wyśmiewane, a ateistyczny punkt widzenia lub przynajmniej religijność bezobjawowa będzie przepustką do awansu. Niestety właśnie w tę stronę Europa zmierza i dostępność aborcji jest tego najbardziej dramatycznym wyrazem.

W naszym kraju pojawiło się zaskakująco wielu rzeczników owej europejskiej wolności, których przy okazji to co charakterystyczne i typowe dla Polski, w tym katolicyzm, bardzo wyraźnie uwiera. Jednak takimi artykułami, takimi hasłami czarnych marszów, takimi demonstracjami nowoczesnego sensu "tolerancji", które z tolerancją nie maja wiele wspólnego, środowiska te przekonują coraz mocniej, że na wszystko po prostu nie można im pozwolić. Bo oddanych sobie zwolenników, wyrwanych z tradycyjnych rodzin, nie odwiedzających rodziców na Święta, "uwolnionych" od owych staroświeckich przesądów, pytań o to "kiedy ślub, kiedy dziecko?" będą w stanie urobić na każdy możliwy sposób. Choćby taki, jaki pokazuje bohaterka tego wywiadu.

Wypada więc chyba powiedzieć wprost: Szanowni Państwo, którym nie jest wszystko jedno, nie możemy się na waszą propozycje zgodzić. Czujemy coraz wyraźniej, że Wasze idee prowadzą społeczeństwo na manowce, rozumiemy już, że kiedy osiągniecie przewagę, o którą Wam chodzi, nie będziecie mieli dla nas żadnej tolerancji i żadnych względów. Wiemy też, że sprzymierzycie się z kimkolwiek, byle w imię takiej, czy innej "nowoczesnej" idei pozbawić nas prawa współdecydowania o losie naszego wspólnego kraju. Dziękujemy, ale nie skorzystamy.

Jeśli jednak nie damy się do końca skłócić, jeśli zauważymy w porę,  kiedy próbuje się nas szczuć na siebie nawzajem, mamy wciąż szansę się dogadać. Pora wstrzymać konie rewolucji, pójść po rozum do głowy, bo jeśli nie, to może się zdarzyć, że dobrze znajome hasło "No pasarán" usłyszycie nagle z zupełnie niespodziewanej strony...