Wybory to prawdziwy test demokracji. Nie sposób mówić o demokratycznym państwie, jeśli przebieg wyborów budzi uzasadnione wątpliwości, a wiele oddanych głosów w ogóle się nie liczy. Pod tymi trywialnymi w gruncie rzeczy stwierdzeniami, gdyby dotyczyły Ukrainy, czy dowolnego innego kraju podpisałaby się zapewne przytłaczająca większość polityków, dziennikarzy i wyborców w Polsce. Czemuż więc co innego głoszą teraz, kiedy te wątpliwości dotknęły naszego kraju?

Ów front obrońców wyborów-owszem-dotkniętych-nieprawidłowościami-ale-niewpływającymi-na-ich-ostateczny-wynik wydaje mi się najbardziej ponurym żartem z naszej dopiero-co-świętowanej-ćwierćwiecznej-wolności-i-pomyślności. Jest bowiem dowodem na to, że dobro państwa dla obecnie rządzących oraz siłom-i-godnościom ich wspierających jest kompletnie bez znaczenia. Liczy się tylko utrzymanie przy władzy, korzystanie z od-tej-władzy-płynących przywilejów, wreszcie złośliwa satysfakcja, że się tych wrednych PiS-iorów do władzy nie dopuści. Ten trzeci powód to już praktycznie wszystko, co pozostało przeważającej większości wyborców PO i PSL. Inne pryncypia i wartości oddali już bowiem swym politycznym idolom za bezcen.

Dbałość o uczciwość procesu wyborczego, o to, by jak najmniej było głosów nieważnych, a te oddane zostały skrupulatnie policzone jest sprawą PONADPARTYJNĄ. Nie ma żadnych barw, nie jest wymierzona przeciw komukolwiek, nie służy niczyim interesom, jest aksjomatem demokratycznego państwa, którego wszyscy powinniśmy bronić stanowczo i ramię w ramię. I dlatego wiceszef PO Bronisław Komorowski, wzywający do zaproszenia OBWE na wybory 2007 roku, mimo oczywistych politycznych interesów, wpisywał się w sprawę fundamentalnie słuszną, a prezydent Bronisław Komorowski, mówiąc teraz o "odmętach szaleństwa", mimo pozorów bezstronności, w tę słuszną sprawę się nie wpisuje.

Politycy i komentatorzy głównego nurtu na wyścigi teraz dają głowę, że 24 procent poparcia PSL to praktycznie to samo, co wskazywane przez exit-polle 17 procent, a równocześnie, że 5 procent różnicy na minus dla PiS to wynik politycznego analfabetyzmu moherowych wyborców Jarosława Kaczyńskiego, którzy "są głupi i mają wszy". Tak to, w praktyce, choć z delikatną przesadą, wygląda. Ci, którzy jednak to mówią, choć przekonują o interesie kraju i straszą, że "przyjdzie Kaczyński i podpali", sami, by ratować władzę, swoje przywileje i autorytet, gotowi są ów kraj zatopić.

W ubiegłym tygodniu pod naciskiem opinii publicznej PKW podała się do dymisji. Pora na to, by po niej porządnie posprzątać. Zgoda na zostawienie tego wszystkiego tak jak jest, bez wyjaśnienia, czy nawet - jak wielu by chciało - bez zadania pytań, to strzał w stopę, w kolano i w głowę. Pani kolano, Pana stopę, moją głowę. Nas wszystkich. Nie o tak rządzoną Polskę 25 lat temu chodziło.

Ataki na Jarosława Kaczyńskiego i praktycznie dowolną osobę, która choć przez chwilę ośmieli się mieć podobne z nim zdanie, bardzo dawno już przekroczyły granice przyzwoitości. Niestety nawet powrót rządzących (i z punktu widzenia rządzących, komentujących) do retoryki o "warchołach i wichrzycielach" już praktycznie nie zadziwia. Potwierdza tylko smutną diagnozę, że w obecnych warunkach władza może zrobić co chce, a i tak zbierze oklaski. Jeśli jej wyborcom to odpowiada, no cóż, gratuluję.

Mamy przed sobą w wielu miejscach jeszcze II turę wyborów. To, co w tej chwili jest najważniejsze, to pójście do głosowania i pokazanie, że w Polsce pragnienie demokracji i rzeczywistego wpływu obywateli na losy kraju jeszcze nie umarło. Tylko tyle i aż tyle. W tych i kolejnych, przyszłorocznych wyborach potrzeba wielu głosów, które ostatnio, a może i od początku III RP, nie miały wpływu na wynik. Czy ci zabiegani, obojętni, zniechęceni, przekonani, że to nie ma sensu jednak pofatygują się, by polską demokrację ratować? Oto jest pytanie. Bo nie wiadomo kiedy będzie następna okazja.