Odkryłem nowe znaczenie "P" z kotwicą- symbolu Polski Walczącej. Muszę się mocniej zakotwiczyć w tradycyjnej i tradycyjnie atakowanej polskości, żeby się nie dać skusić syrenim śpiewom płynącym z ekranów. Na tym telewizyjnym objawił mi się duet MdM. Na tym dużym - kinowym- w tym samym dniu wabił mnie heroikomiczny epos Roberta Glińskiego, właściwie nie wiadomo dlaczego noszący tytuł "Kamienie na szaniec". Wrzucę tu kamyki do tych dwóch ogródków: telewizyjnego i filmowego.

Duetem MdM nazwałem publicystyczną parę Morozowski-Michnik. Nawiązałem do programu znanych satyryków "MdM" czyli "Mann do Materny, Materna do Manna". Ci ostatni, choć chcieli być zabawni, często mnie jakoś nie bawili, trafiając do mego dość szerokiego zbioru mało śmiesznych krajowych humorystów. Andrzej Morozowski i Adam Michnik - odwrotnie: chcieli być poważni w rozmowie, a byli dla mnie pocieszni. Kolejny dowód na to, że intencje często mijają się z zamysłem i zamiarami. Ja zamierzam obśmiać tu i lekko potraktować grupę, mieniącą się światłą, nowoczesną inteligencją, ale też nie wiem, co mi z tego wyjdzie. Może poważny tekst? Kto to wie? Myślę bowiem o tym, co z polskiego patriotyzmu,  uczciwego i prostego jak każde zwyczajne i szlachetne uczucie, chcą zrobić ci "demiurdzy" - pokręceni w środku, oraz wykręcający wszystko dookoła jak...  kołtun z włosów wszystkie metalowe przedmioty w wierzeniach dawnych chłopów w naszej Rzeczypospolitej.  

Liczba życiowych zwrotów duetu MdM mogłaby zaskoczyć nawet najwierniejszego wyznawcę postmodernistycznego modelu "człowieka-kłącza". Trzeba filozoficznej przebiegłości myślicieli Gillesa Deleuze i Felixa Gauttariego, aby opisać ten publicystyczny fenomen. Zgodnie z terminami i definicjami użytymi w "Mille plateaux. Capitalisme et schizophrénie" człowiek-Michnik to "dziczka, skomplikowany system podziemnych pędów lub nadziemnych korzeni, kłąb, bulwa, cebulka." Rozebranie go na części pierwsze jest już znacznie  poważniejszym zadaniem filozoficznym, którego nie podejmuję się podjąć w blogowym wpisie. Tym bardziej, że proces myślowy mógłby szybko zamienić się dla mnie w proces sądowy. (Miałbym ja swoją "Krytykę władzy sądzenia"!) Morozowski to z kolei inny "rhizome", cytując raz jeszcze obu filozofów. Człowiek-Morozowski  to bardziej "ziemniak i perz, zgraja szczurów i zwierzęce nory, mrówki i trawa." Także w tym przypadku "kłączowatość" pozostawiam na tym podstawowym poziomie, nie wchodząc w głąb, tym razem nie ze strachu, a odruchu lekkiej abominacji do zgraj i nor. Zainteresowanych odsyłam do bardziej pogłębionej pracy zatytułowanej "Resortowe dzieci. Media" Doroty Kani, Macieja Marosza i Jerzego Targalskiego. Podpowiem tylko, że wspólnota poglądów panów MdM może, choć nie musi, pochodzić z ich pochodzenia, oraz - jak to określał  Zygmunt Freud" - "romansu rodzinnego" zarówno w przypadku Michnika jak i Morozowskiego sięgającego korzeniami dzieciństwa zanurzonego po uszy w komunizmie. Zdaniem Freuda w "romansie rodzinnym" chodzi o fantazję o zastąpieniu obojga rodziców, lub tylko ojca, przez znakomitszą osobistość. "Dziecko nie unicestwia ojca- tak naprawdę wywyższa go." Tak to być może jest z nieżyjącymi ojcami-bolszewikami, sowieckimi agentami i niegdysiejszymi wrogami Polski. Według freudowskiej interpretacji synowie nie chcą ich unicestwić, oni ich wywyższają. Jednocześnie muszą "wywyższyć" niski, ludowy, patriarchalny polski patriotyzm, żeby móc go także "wysublimować". Rodziciele- Sowieci nie uchodzą już wtedy za zwykłych sprzedawczyków. Uchodzi im to płazem, bo robią za piewców nowego, lepszego świata, błądzących, ale chcących "haraszo", internacjonałów, a nie nacjonalistów, idealistycznych obywateli globu, a nie płytkiego, mętnego, bagiennego grajdołka nad brzegami Wisły. Patriotyzmu, tej miłości do Ojczyzny- ojcowizny, tacy i owacy synowie też unicestwić już otwarcie nie pragną, chcą go tylko uperfumować, upudrować, uszminkować, ulukrować, uczekoladowić, wysubtelnić, odrzeć z pierwotnej, nagiej siły, żeby nie miał on już nic wspólnego z plemiennymi miazmatami, marszami jedenastego listopada, pochodniami i racami, oraz zoologicznie antykomunistycznymi oprawami na ryczących stadionach.  

I tak obaj lewitują, w tym swoim napowietrznym tańcu potomków lewicowych "lewitów", w  ekstatycznym tańcu pogrobowców "żydokomuny" , jak kiedyś sam o sobie śmiał się wyrazić sam Adam Michnik. Często te kontredanse przybierają pocieszne taneczne formy, jak w przypadku obecnego ukraińskiego hopaka i rosyjskiego trepaka. W obejrzanej przeze mnie telewizyjnej rozmowie duetu "MdM" zauważyłem próby zrzucenia dawnych postsmoleńskich strojów i proputinowskich uniformów. Albowiem organy reprezentowane przez obu towarzyszy medialnej podróży ("fellow travellers") zasłynęły z różnych "wrzutek" oraz tak zwanych "dez"- a to o kłótliwym generale Błasiku, a to wzruszonym nad trumną z Kaczyńskim Władimirze Putinie. Nie mówiąc o wdzięczności szlachetnym Rosjanom malowanej płaczliwą cyrylicą, o świeczkach w oczach i świeczkach na grobach Sowietów. Takie tam mądrości etapu. A teraz najwyraźniej nastąpił inny etap i inna jego mądrość. Albowiem ona na pstrym koniu jeździ: najpierw prezydent Kaczyński był bardzo be! i fe! jako okropny rusofob i ksenofob, drażniący Putina swoją maleńką szabelką z drewna. Potem Lech Kaczyński - przez moment bardzo był cacy, uśmiechnięty na fotkach wyciągniętych z najgłębszej redakcyjnej szuflady, by na koniec -na zew Wajdy krwawy- znów zostać strąconym do najgłębszego kręgu piekielnego, w którym dantejskie męki cierpią najbrutalniejsi, najbrunatniejsi faszyści. Podobnie z Putinem, raz tak, a raz śmak, to car to rab, to moskiewski książę to znów żebrak i zorientuj się tu Polaku prosty. Więc potrzebne są interpretacje, dlaczego wtedy tak, a teraz inaczej, dlaczego to z przebrzydłym Kremlinem "gawarit' uże nie nada"? Konieczna jest egzegeza talmudycznych wolt, żeby nasz naród nie oszalał z tego wszystkiego jak sam Władimir Władimirowicz podczas telefonicznej rozmowy z carycą Europy, pardon, z kanclerz Niemiec- naszą panią Anielą Merkelową.  Tak więc występuje przed telewizyjną gawiedzią niezawodny duet MdM i tłumaczy wszelkie niuanse prostemu "demoludowi". Przypomina to żydowską tradycję Halachy. W judaizmie to "autorytatywna wykładnia Prawa Mojżeszowego (Tory), ukazująca jak stosować Prawo do konkretnych sytuacji życiowych."                    

Zobacz również:

A życie wymaga wykładni, bo przynosi takie niespodzianki, że w najbardziej kiczowatym filmie ich nie uświadczysz. Oto bowiem tego samego wieczoru, tylko parę chwil po telewizyjnej uczcie z udziałem dwoistego kwiatu inteligencji pracującej (w mediach), obejrzałem nowy film zrobiony dokładnie według oryginalnej egzegezy fajno-polskiego patriotyzmu. Miałem przyjemność być na uroczystej przedpremierze w krakowskim kinie Kijów z udziałem oddziału odtwórców głównych ról oraz samego ich dowódcy czyli reżysera - Roberta Glińskiego. Twórca podkreślił znaczenie genius loci i nomen omen czyli mówiąc prostszymi słowami zwrócił uwagę, że seans odbywa się w placówce o nazwie "Kijów", kojarzącej się ze współczesną walką narodowowyzwoleńczą, tyle że za naszą wschodnią granicą.  Zapowiadająca artystów przemiła konferansjerka użyła w pewnym momencie bardzo oryginalnej frazy na określenie filmowego dzieła na kanwie słynnej książki Aleksandra Kamińskiego. Szmer na sali wywołało jej określenie "twórca tego całego bałaganu zwanego 'Kamienie na szaniec'". Zwrot ten, jak przypuszczam, miał być z założenia "luzacki", "fajny", a może nawet "fajno-polacki", natomiast zabrzmiał dysonansowo, zgrzytliwie, a jak się mi się potem objawiło już po projekcji obrazu - bardzo prawdziwie. "Kamienie na szaniec" okazały się dla mnie jednym wielkim zgrzytem. Niemal wszystko mi tam nie pasowało, odstawiało jedno od drugiego, albo ocierało się jedno o drugie. Nie robię tu aluzji do scen erotycznych, chociaż i one, moim 'skromnym' zdaniem, były odklejone od ówczesnej rzeczywistości. Nie o pruderię mi chodzi, a o okupacyjną psychologię. Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić beztroski seks młodych harcerzy "Szarych Szeregów" po doświadczeniu niewyobrażalnego cierpienia bliskiego człowieka. Ktoś tu w pogoni za młodym widzem utracił kontakt z rzeczywistością, z prawdą po prostu, nie tylko prawdą tamtej epoki. Boże mój! Złapałem się na tym, że użyłem słowa "prawda"! Może jeszcze prowokacyjnie napiszę go wielką literą: Prawda. I powtórzę: Prawda, Prawda! Dojdzie do tego, że wykrzyczę tu CAPSLOCKAMI trzy siejące największą  nienawiść wyrazy: BÓG, HONOR, OJCZYZNA! Te wszystkie odsyłane do kąta, do lamusa hasła jakoś wyłażą mi tutaj i straszą wszystkich najgorszych szyderców. Boją się ich współcześni polscy demoniczni demiurdzy zbiorowej wyobraźni. Najwyraźniej przestraszył się ich także scenarzysta wraz z reżyserem "Kamieni na szaniec". Gdy tylko sceny wymagały patosu, kiedy nie dało się uciec od wzniosłości, trzeba było je zawsze zrównoważyć ironią, złamać pastiszem, skontrastować z wyjącym anachronizmem. Przykład: gdy harcerze głośno w lesie powtarzają tekst przysięgi, to przecież nie można tego zostawić ot tak sobie. No co wy?! Żeby z lasu wyszły ni stąd ni zowąd strzygi skautowego faszyzmu, jednocześnie dmowszczyzny i dulszczyzny?! Dlatego jako remedium  pojawia się ni stąd ni zowąd grupa niemieckich ciurów, żołnierzy nie do końca umundurowanych, z koszykami, na grzybobraniu. Szkoda, że psylocybów nie szukali na halucynogennym młodzieżowym "tripie"! Byłoby jeszcze fajniej, byłoby naprawdę fajno-polacko, psychedelicznie i jeszcze bardziej hipstersko! Spękał najwyraźniej reżyser "Kamieni". Ale i tak po podniosłej atmosferze nie pozostało już ani śladu, cała sala wyła i rżała ze śmiechu obserwując groteskową pogoń polskich harcerzyków za zwiewającymi w popłochu roznegliżowanymi niemieckimi żołdakami . W taki mniej więcej sposób autorzy filmu robią wszystko, żeby "przybliżyć" tamtą rzeczywistość dzisiejszej wrażliwości, czy też raczej braku wrażliwości, wytrenowanym przez lata gazetowej "pedagogiki wstydu". Według mnie efekt jest jednak odwrotny do zamierzonego. To jak obraz w odwróconej wojskowej lornetce: zamiast przybliżenia mamy oddalenie, dystans. A przecież autorowi - Aleksandrowi Kamińskiemu, słynnemu druhowi "Kamykowi"- wcale nie chodziło o utrwalenie opisanych postaci bohaterów podziemia w formalinie harcerskiego, bogoojczyźnianego formalizmu. Opisuje ich zmagania z okupacyjna codziennością, daleką od heroizmu, opowiada o zarabianiu na życie szklarstwem, czy robieniem marmolady z jabłek, marchwi i rabarbaru. Jednak czym innym jest tamta przyziemność, a czym innym młodzieżowe "przyglebienie". Co ciekawe w filmie Glińskiego patos i histeria także się pojawiają, ale też w najmniej odpowiednich momentach. Czasami ma to już cechy zwyczajnego kiczu, jak w scenie wieczorku tête-à-tête z butelką wina na stole, gdy czerwona ciecz lana nieuważną w zamyśleniu dziewczęcą dłonią do wysokiego kielicha wylewa się z niego rwącą strugą , tworząc na obrusie jakby krwawą plamę, rymującą się z okrutnym obrazem-refrenem  torturowanego "Rudego". Co za nieznośna maniera! Gorzej niż Wajdy biała klacz.

Zastanawiam się dlaczego ci nasi twórcy muszą zawsze "twórczo" interpretować dzieła, które biorą na swój warsztat? Dlaczego nie chcą dać się porwać oryginalnemu nurtowi ekranizowanej prozy? Dlaczego współcześni Polacy nie mogą spojrzeć prosto w oczy tamtej polskiej, prawdziwej inteligencji, tego naszego straconego pokolenia, "lost generation""? Dlaczego musimy ich zniżać do cynizmu współczesnych ćwierćinteligentów wychowanych na biuletynach nowego kominternu? Maturzyści ‘39 to byli wyjątkowi młodzi ludzie, świetnie się uczący, uparcie pokonujący własne słabości i ograniczenia i samokształcący się, dobrze wychowani w tradycyjnych rodzinach w kulcie polskości i honoru, osoby  głęboko religijne. Jako szlachetniejsza rasa w dobrym znaczeniu tego słowa, rycerscy Polacy zostali wymordowani przez rasistów ze Wschodu i Zachodu, wybici niemal do nogi, wystrzelani, zamęczeni w kazamatach i obozach przez bestie w hitlerowskich i sowieckich mundurach. A tu dostajemy płaski, współczesny kinowy obrazek niezbyt rozgarniętych, często cynicznych, a czasami po prostu głupich ludzi, sztubaków, których trzeba trzymać pod kontrolą, bo zrobią krzywdę sobie i innym. Ja mam wrażenie, że takie filmy jak obraz Glińskiego, mają trzymać pod kontrolą tęsknotę za tamtymi wzorcami osobowymi. Nie tylko młodych. Patriotyzm ma mieć skazę? 

Aleksander Kamiński w "Kamieniach na szaniec" cytuje wypowiedź niejakiego Mariana - jedynej postaci w książce, której danych osobowych nie udało się ustalić: "Bardzo odpowiada mi atmosfera panująca w całości Małego Sabotażu. (...) Mało gadania, dużo roboty. Żadnej drażniącej frazeologii patriotycznej. Żadnej bufonady. Natomiast z każdego poczynania i z każdej pracy promieniuje atmosfera braterstwa i karności, pogody i rycerskości. Pogody nawet w tych fatalnych czasach." To zdanie oczywiście można potraktować jako swoistą wskazówkę pisarza, jaką tonację powinni przyjąć w ekranizacji jej autorzy. Jednak to jest tylko jedna podświadoma, "subtekstualna" sugestia. Wyczuwam też w książce drugą, która została w niej skreślona specjalnym piśmiennym, harcerskim  wynalazkiem "Rudego" do malowania farbą napisów na murach. Oddajmy jeszcze głos druhowi "Kamykowi": " Wynalazca nazwał go ‘wiecznym piórem’. (...) Wystarczy powiedzieć, że za jego pomocą można było pisać farbą wielkie i grube litery na wysokości trzech do czterech metrów. Ku pochwale Rudego stwierdzić należy, że ‘wieczne pióro’ było niewielkie i łatwo dawało się ukryć nawet pod marynarką. Dodać trzeba, że w czasie pisania ‘wiecznym piórem’ zbyteczne było maczanie go co chwila w farbie." Jednym z najsłynniejszych haseł "Małego Sabotażu" było zdanie malowane na budynkach kinoteatrów "TYLKO ŚWINIE SIEDZĄ W KINIE!" Nie ten slogan jest przesłaniem powyższego wpisu. Nie tę pointę piszę teraz "wiecznym piórem". Gliński może wielkiego świństwa nie zrobił. Ale wielkiego filmu też nie.