Miałem wyjątkową okazję usłyszeć i zobaczyć, dotknąć, powąchać i posmakować, czym jest muzyka współczesna. Dzięki Pawłowi Pawlikowi z RMF Classic (wielkie dzięki, Pawle!) mogłem uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach wyjątkowego krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum. Nie opuściłem ani jednego koncertu, bo nie wybaczyłbym sobie jakiejkolwiek nieusprawiedliwionej absencji. Czym jest bowiem wymówka zmęczenia po całodniowej pracy wobec sposobności chłonięcia na żywo utworów Laurie Anderson czy György Ligetiego, delektowania się grą Kronos Quartet czy wystawiania się na tortury Squarepushera, przetestowania na własnym organizmie, jak działa na mnie artystyczny hałas (noise) wykreowany w byłej zajezdni tramwajów przez supergrupę Bang on a Can All-Stars plus Lee Ranaldo z Sonic Youth, a z drugiej strony jak oddziałuje na moje wybujałe ego melancholia etiud Philipa Glassa w interpretacji Pianohooligana czyli Piotra Orzechowskiego? W takich sytuacjach fizyczne "padnięcie" i ospałość jest dodatkową sposobnością, cierpkim uśmiechem losu, bo pozwala wyrwać się z ram racjonalizmu, by dać się zahipnotyzować. Kolejny raz, empirycznie potwierdziłem subiektywną prawdę o sobie samym: istnieją we mnie dwie natury, które są z sobą w ostrym sporze.

Ukoronowaniem tego eksperymentu na własnym organizmie był ostatni dzień wielkiego tygodnia (pisanego małymi literami). W sobotę zawędrowałem do ruin krakowskiego hotelu Forum, aby spędzić ekstatyczną noc w przestronnych przestrzeniach na parterze, pustych jak pudła rezonansowe, które wypełnia tylko dźwięk, światło oraz ludzki tłum. Tak swoje ćwierćwiecze istnienia świętowała brytyjska wytwórnia płytowa WARP, a ja przy tej okazji uczciłem swój skromny, osobisty jubileusz. Niewiele mniej lat temu współprowadziłem przecież audycję Technikum Mechanizacji Muzyki, w której razem z moimi dwoma kolegami Pawłem Drzyzgą i Tomaszem Poznańskim czyli DJ-ejami poZZie’m i TecHniC’kiem, rozkręcaliśmy elektroniczny wir, ogromną psychedeliczną spiralę w eterze. W tej gramofonowo-słownej mieszaninie produkowanej w radiowym mikserze bardzo ważnym składnikiem były kwaśne smakołyki produkowane właśnie w WARP-owskiej cukierni ciast trujących. RMF-owska cukierenka zakończyła działalność po kilku latach, pozostały po niej tylko wspomnienia i kawałki muzycznych ciasteczek pilnie wrzucane przez smakoszy i odgrzewane raz po raz w prodiżu YouTube’a, natomiast Brytyjczycy wciąż pichcą swoje przysmaki, karmiąc kolejne pokolenia freaków.

Zastosowałem w krakowskim Forum technikę perypatetycznej symultanki. Spokojnie, już tłumaczę. Peripatetikós znaczy po grecku "przechadzający się". Tak zwano uczniów Arystotelesa z powodu prowadzenia wykładów i dysput filozoficznych podczas przechadzek. Ja podczas ciągłych spacerów wymieniałem poglądy ze znajomymi (Michał Rodak z RMF) i nieznajomymi uczestnikami, starając się  jednocześnie brać udział w koncertach i setach odbywających się w tym samym czasie w różnych salach, oraz racząc się czerwonym winem, żeby starożytnej tradycji stało się zadość. Jednak wymiana zdań z uczestnikami tych wielkich dionizji (małymi zgłoskami) siłą rzeczy musiała być lakoniczna. Natężenie dźwięku było bowiem takie, że organizatorzy rozdawali na wejściu zatyczki do uszu, aby choć trochę ograniczyć oddziaływanie tego łubudubingu. Nie myślicie chyba, że ich użyłem? Rzecz jasna włożyłem je głęboko ... do kieszeni sztruksów, bo jako prastary weteran rejwów (raves) czyli szalonych imprez z lat 90. ubiegłego stulecia, byłem już zaprawiony w bitach czyli beats per minute. Taka miara tempa utworu muzycznego jest jednocześnie skalą wytrzymałości organizmu człowieka. Częstotliwość 180-220 b.p.m. wprowadza już w stan absolutnego rozedrgania psychosomatycznego.

Yes, you can! - powtarzałem sobie często pod nosem mobilizujący slogan amerykańskiego polityka-nieudacznika, który nawet takie zero doprowadził do upragnionej choć nieuprawnionej prezydentury. Z taką mantrą także ja - niemal pięćdziesięciolatek na gościnnych występach w tanecznej krainie współczesnej młodzieży - byłem w stanie pokonać barierę niedoboru kondycji i nadmiaru poczucia żenady. "Ale sztywniacy!" - zagadnęła do mnie, zgreda wijącego się w obłędnym tańcu świętego Bita, świetnie poruszająca się dwudziestokilkulatka, wskazując na statyczny dookolny tłumek gapiów. "A przecież to sama Mira Calix!" - dodała z przekąsem, informując mnie, kto zacz miksuje te cudowne elektroniczne trele-morele. Jasne! Przecież ta ładna dziewczyna za konsoletą, tajemniczo i uroczo raz za razem się uśmiechająca to ta sama DJ-ejska i performerska gwiazda, którą podziwiałem jeszcze  poprzedniego dnia w nowohuckiej Łaźni Nowej, kiedy wykonywała swój jakże intrygujący utwór zatytułowany "Nunu" wraz z London Sinfonietta oraz akwariową wielką orkiestrą żywych świerszczy! Dziwactwo? Być może, w dodatku trochę obrzydliwe, kiedy patrzyło się na te warstwy poruszających się owadów na ekranie. Jednak czymże od nich różnimy się my-ludzie, kiedy tłoczymy się tu w salach?

Kocham roztopić się w tłumie, mimo że na co dzień snobistycznie odżegnuję się od takich stadnych instynktów i pozuję na dumnego indywidualistę. "Odi profanum vulgus et arceo" - akademicką łaciną uszczkniętą tylko na studiach powtarzam mizantropiczne słowa z pieśni Horacego - "nienawidzę ciemnego motłochu i unikam go". Dlaczego więc ta cała moja próżność zapełnia się dzikimi dźwiękami i rojącym się ludzkim mrowiem aż przepełnia mnie perwersyjna rozkosz zbiorowej, hedonistycznej rozrywki? Wprawdzie -przyznaję- stałem trochę z boku w Room nr 1, ale i tak reagowałem razem z publiką zgromadzoną przed sceną na oszalałe pasaże Hudson Mohawke. Dubstep to muzyka do stepowania dla Freda Astaire’a po ostrej narkotycznej mieszance, jednocześnie pobudzającej i spowalniającej reakcje, trochę jak wariacki koktajl kokainy z heroiną. Zamieniona w jeden organizm masa odbiorców na parkiecie zamienia się wtedy w superwrażliwy czujnik nastrojów, zupełnie nieprzewidywalny sensor, reagujący natychmiast na wszelkie zmiany tempa, barwy i wysokości tonów. Czułem się jednością w tej wielości, niby samodzielnym bytem, ale jednocześnie podłączonym do jakiejś potężnej prądnicy, psycho-pompy tłoczącej strumienie emocji i całkiem oderwanych myśli.

Asocjacje goniły asocjacje, obrazy przeganiały obrazy, myliły się twarze i sale, krzyżowały promienie laserów, miksowały zapachy kosmetyków i alkoholi; budząca grozę i jednocześnie urokliwa rudera byłego hotelu Forum lewitowała nad mrocznym nurtem Wisły jak ażurowy i żarzący się szkielet pterodaktyla z zamierzchłej epoki PRL-owskiego triasu, kredy czy też innego żelbetu; mruczał, brumił  i szemrał wielonarodowy tłum zebrany na wolnym powietrzu na improwizowanym  plenerowym chill-out’cie czyli lekkim oddechu, aby po chwili znów zażywać łyżkami ostre muzyczne chili; bo palące i pikantne były kolorowe audio-proszki Aphex Twina czy Autechre, jak przyprawy nieistniejących potraw; wyobraźcie sobie samą pieprzność, esencję dwuznacznego smaczku, czy też paprykowatość jako taką, jako danie główne, wyekstrahowane z wirtualnych, orientalnych kuchni, oczywiście nigdy nieistniejących w naturze, bo wydumanych albo raczej wydoomanych, że użyję takiego neologizmu, będącego połączeniem polskiego synonimu nierzeczywistości z ponurym angielskim wyrazem "doom", oznaczającym "fatum" i "zagładę"; bo to był koniec muzycznego świata, jaki znamy; to była ni mniej ni więcej tylko dźwiękowa apokalipsa, dopust boży dla tego straconego pokolenia bez Boga.  

Bigot to największa zniewaga dla nowych wiernych w świątyni ludyzmu, czyli niczym nieskrępowanej radości, spychotechniki nieprzyjemnych doznań, ekstatycznego optymizmu zamkniętego w jednym momencie, bez perspektyw niepewnego jutra, zmysłowo podkręconej pogody ducha u ludzi, którzy przehandlowali dusze podpisując cyber-cyrografy ze zdigitalizowanymi demonami, plemienności nowego typu opartej na komputerowych klanach i szczepach kontrkultury, błogostanu wywołanego deprywacją sensoryczną - radykalnym pozbawieniu się jednych bodźców przy nadmiarowości innych, beztroskiego rozładowania napięć i elektryzującego nieładu uczuć, płochości i pustoty. Byłem w samym środku tego vortexu, wiru wytworzonego wokół metafizycznej i psychicznej próżni. Znalazłem się w samym oku globalnego cyber-cyklonu, a raczej jego lokalnego, polskiego przejawu. Mój mały światek zakręcił się nagle i wzbił się porwany ku pustemu, nocnemu niebu nad Krakowem, wiszącemu nad dziesiątkami odtrąconych kościołów. To było jak parodia chrześcijańskiego Wniebowstąpienia, totalny odlot bez sensu i celu w psychosomatycznej rakiecie napędzanej energią naszych zbiorowych halucynacji i najstarszych gnostyckich archetypów z człowiekiem-bogiem w roli głównej i ... jedynej.                                  

Ewenementem chyba na skalę całego festiwalu był utwór Oliviera Messiaena "L'ascension" tzn. "Wniebowstąpienie", pochodzący z roku 1933. W pierwszym dniu krakowskiej imprezy, w niedzielę 14.09.14., wysłuchałem czwartej części tego dzieła, a właściwie ostatniej Medytacji Symfonicznej zatytułowanej w oryginale "Prière du Christ montant vers son Père" czyli "Modlitwa Chrystusa wznoszącego się ku swemu Ojcu". Messiaen napisał tę kompozycję jako dwudziestopięciolatek. Był więc wtedy ten Francuz rówieśnikiem wielu młodych ludzi, których widziałem na urodzinowej, dionizyjskiej z ducha imprezie brytyjskiej wytwórni WARP; był też prawie dwa razy młodszy ode mnie. Messiaen to twórca, którego uznałem za patrona tej strony mego ja, które buntuje się przeciwko temu drugiemu komuś we mnie, lezącemu na lep laptopowego clubbingu. Cóż, że wypełniał go bez wyjątku ambitny ambient, próbkowany glitch, art lub brain techno czy też inne eksperymentalne odmiany  Intelligent Dance Music (IDM), nie mające nic wspólnego z badziewiem z nieheblowanych parkietów. Czułem swą katolicką połową, żem uwięziony w samym środku owocu zerwanego z drzewa tech-gnozy, w pestce pustki. Muzyka Messiaena była zbawienną odtrutką na te "miazmaty".                 

Zestawienie słów sacrum i profanum na równych prawach w tytule krakowskiego festiwalu jest według mnie trochę fałszujące muzyczną rzeczywistość zaprezentowaną na tej imprezie. Sakralna jest bowiem dla mnie prawdziwa sfera świętości, oparta na Starym i Nowym Testamencie, a nie jej nowoczesne podróbki, sekciarskie ersatze, okultystyczne surogaty i newage’owe popłuczyny, którymi często fascynowali się i nadal ekscytują współcześni twórcy. Muzyka Messiaena to autentyczna modlitwa kompozytora, wierzącego katolika, który nie roił o swego rodzaju ezoterycznej liturgii rywalizującej z kościelnymi rytami, nie kierował się artystyczną miłością własną, lucyferycznym buntem. Wpisywał się w katolicką obrzędowość i wcale nie tracił przy tym oryginalności jako artysta współczesny. Wierząc w Byt Wyższy niż jego twórcze ja, potrafił wypracować swój oryginalny język muzyczny, bardzo otwarty na różne inspiracje, także ze Wschodu; a mimo to wcale nie odszedł od zachodnioeuropejskiej tradycji, nie porzucił sakralnej muzyki opartej na chrześcijańskich koncepcjach, aby jak wielu współczesnych kreatorów nowych prądów podążyć za ciemnym świecidłem ex Oriente, za różnymi pseudo-buddyzmami dla ubogich duchem, drogą odszczepieńców, nowych apostatów.         


Bardzo się uradowałem, kiedy  Charles Hazlewood - znakomity dyrygent i kapitalny popularyzator muzyki współczesnej - w swoich krótkich wstawkach słownych, poglądowych wykładzikach w przerwach utworów, w swych błyskotliwych interludiach pomiędzy kolejnymi bardzo różnorodnymi "kawałkami" prezentowanymi razem z Symfoniettą Cracovią, podkreślił głęboką wiarę Messiaena i wyjaśnił jak sama forma "L'ascension", całe to powolne i stopniowe wznoszenie się tonów, coraz bardziej ku niebu, coraz dalej od łez padołu i doliny krwi, oddaje nam w dźwiękowy sposób religijny akt Wniebowstąpienia Pana Jezusa Chrystusa.  Nic dziwnego, skoro twórca taki oto wyznaczył sobie cel: "Pierwsza idea, jaką pragnę wyrazić, ta najważniejsza, bo znajdująca się ponad wszystkim, to istnienie prawd wiary katolickiej. Mam szczęście być katolikiem; urodziłem się jako wierzący i tak się składa, że teksty święte frapowały mnie od dzieciństwa. Pewna liczba mych dzieł służy wydobyciu na światło dzienne prawd teologicznych wiary katolickiej. Oto pierwszy aspekt mojej twórczości, najbardziej chlubny i niewątpliwie najbardziej użyteczny, najważniejszy, może jedyny, którego nie pożałuję w godzinie mojej śmierci." Dlaczego z morza dźwięków wyłowiłem messiaenowską rybę?

Otóż, żeby nie utonąć w zalewającym mnie w Krakowie czarnym oceanie muzycznego kosmizmu, chwilami już - według mnie - kosmikomicznym. Przykładem takiej filozofii muzyki i jej konkretnej (dosłownie) realizacji był wtorkowy multimedialny koncert w Łaźni Nowej, wykonanie kompozycji Terry’ego Rileya zatytułowanej Sun Rings. Kronos Quartet razem z Chórem Polskiego Radia zaprezentował dzieło amerykańskiego minimalisty zainspirowane badaniami dr Donalda Gurnetta z NASA. Kompozycja jest oparta na sygnałach fal radiowych, zarejestrowanych z najdalszych krańców Układu Słonecznego i kolekcjonowanych przez 40 lat. Gurnett przetwarzał je w dźwięki w swoim laboratorium. Na przykład gdy piorun uderza w Ziemię, generuje promień elektronów, które mogą być odebrane jako fale radiowe i brzmią jak gwizdek. Podobny dźwięk odebrał Voyager podczas swojej misji, dostarczając pierwszy dowód, że na Jowiszu pojawiają się błyskawice. Gdyby tylko kompozycja Rileya była muzyczno-naukową  ciekawostką, nie miałbym nic przeciw. Jednak widowisku w Nowej Łaźni towarzyszyła quasi-religijna egzaltacja. Odstręczał mnie mocno ten patos kosmosu, wezwania do jedności Ziemian oraz mondialistyczne modły do bożka Gai i Pustych Przestrzeni wokół.    

Groteskowa wydała mi się też intergalaktyczna rozpacz przenikająca "Landfall" Laurie Anderson. Z przyspieszonym biciem serca (co najmniej 120 b.p.m.) wybrałem się na występ performerki. Jej twórczość towarzyszyła różnym momentom mego życia od połowy lat 80., kiedy zaraził mnie nią Przemek Radziszewski mój kumpel ze szkolnej ławy. Sentymentom chłopięcym nie było końca, bo na show słynnej wdowy po Lou Reedzie poszedłem z innym kolegą z czasów licealnych Piotrem Musiałkiem, właścicielem bogatej dyskografii twórczyni "Big Science". Pamiętam, kiedy ponad ćwierć wieku temu z wypiekami na twarzy oglądaliśmy koncert Laurie z kasety VHS. To był nasz domowy "Home of the Brave", elektroniczne okno na świat, telewizyjny judasz w celi PRL-u. Z zapartym tchem podziwialiśmy senną scenkę, jak to Anderson tańczy tango z samym Williamem S. Burroughsem. To tam pojawił się słynny utwór oparty na pisarskiej koncepcji autora "Nagiego Lunchu": "Language Is a Virus" ("Język jest wirusem"). W "Landfall" znalazłem odpryski tamtego spojrzenia na świat, już po kosmicznej katastrofie. Wirus zżerał słowne komunikaty na ekranie, miast niektórych liter pojawiały się chaotyczne piktogramy. Może rzeczywistość Laurie rozpadła się po śmierci jej Lou? Kto to wie?         

Ale indywidualna rozpacz nie może przesłaniać artystycznej wizji. Inaczej utwór staje się tylko bełkotliwym lamentem. Przypomina się wiersz Zbigniewa Herberta: "Jeśli tematem sztuki/ będzie dzbanek rozbity/ mała rozbita dusza/ z wielkim żalem nad sobą/ to co po nas zostanie/ będzie jak płacz kochanków/ w małym brudnym hotelu/ kiedy świtają tapety". Anderson opowiadała nam  subiektywne sny, w których ojciec myli się z wujem, twarze zlewały się z twarzami, indywidualne mary przechodziły w koszmarną rzeczywistość, pokawałkowane życie kojarzyło się ze spustoszonymi pejzażami Ameryki po przejściu huraganu Sandy, po którym Anderson ponoć utraciła archiwum. Wiry wiatru przywoływały litanie nazw galaktyk i zaginionych na ziemi gatunków zwierząt. To był obraz kompletnego chaosu, informatycznej i energetycznej entropii, w której Wszystko jest Wszędzie, a między nimi Nic, Nihil novi sub sole, nic nowego pod gasnącym słońcem, jedną z niezliczonych gwiazd w niekończącej się pustce kosmosu, wypełnionej pyłem po wielkim kichnięciu: Big Bang! To ja już z dwojga złego wolę inną próżnię: pozbawione literackiej fabuły, dyskursywnej filozofii, utwory Iannisa Xenakisa i György Ligetiego, czystą architeksturę nie do zamieszkania, jak bezużyteczny hotel Forum.