Kobieta z Ostrowa Lubelskiego, która obudziła się w chłodni zakładu pogrzebowego, przeżyła własną śmierć. Lekarka dziesięć godzin wcześniej stwierdziła jej zgon i zaręcza, że sprawa była jak najbardziej oczywista z punktu widzenia medycyny- dziewięćdziesięciojednolatka nie przejawiała żadnych oznak życia. A mimo to powstała z martwych! Nie zamierzam zajmować się specjalistycznymi aspektami tej niecodziennej sytuacji, ponieważ nie wiem, czy jest ona wynikiem "śmiertelnego" błędu lekarskiego, czy też może niewyjaśnionego fenomenu, cudu człowieczego życia, wciąż umykającego naukowemu racjonalizmowi. Ta niesamowita historia staruszki, która przeżyła horror w kostnicy, przypomniała mi o stronie psychologicznej tego zagadnienia - odwiecznym strachu człowieka przed pogrzebaniem za życia. Edgar Allan Poe poświęcił temu problemowi nowelę pt. "Przedwczesny pogrzeb" ("Premature Burial") opublikowaną w 1844 roku na łamach "The Philadelphia Dollar Newspaper". Amerykański pisarz był świadom, że łamie społeczne tabu swojego czasu: "Istnieją pewne tematy przejmujące do głębi, wszelako nazbyt okropne, iżby mogły stać się przedmiotem rzetelnej literatury powieściowej. Rzetelni pisarze muszą ich unikać, jeśli nie chcą wywołać zgorszenia lub niesmaku." - podkreślił Amerykanin.    

Okropności przeżywane przez ludzi podlegają gradacji, każdy z nas ma jakąś hierarchię swych fobii. "Być pogrzebanym za życia jest niewątpliwie najostateczniejszą okropnością, jaka może przydarzyć się człowiekowi śmiertelnemu." - zaznacza autor "Przedwczesnego pogrzebu" i można mu wierzyć, że ujawnił w tym zdaniu swoją osobistą obsesję, mimo że stara się o obiektywizm mortualnych refleksji, powołując się na znane sobie medyczne przypadki: "Mógłbym przytoczyć niezwłocznie, jeżeli zachodziłaby potrzeba, setki wypadków niezawodnie autentycznych." Setek przykładów E. A. Poe wprawdzie nie przytacza, ale te nieliczne, które przywołuje to historie budzące przerażenie. Pierwsza miała miejsce w mieście Baltimore i dotyczyła żony członka Kongresu. Kobieta po ciężkiej chorobie "umarła lub przynajmniej wydawało się, że umarła". Ciała nie pogrzebano aż przez trzy dni i w tym czasie stężało na kamień. "Przyśpieszono obchód żałobny, gdyż szybko dokonywało się to, co wydawało się rozkładem." Zwłoki złożono w grobowcu rodzinnym i nie zaglądano doń przez trzy lata. Otwarto go jednak w końcu, bo trzeba było tam wstawić sarkofag. Kiedy kongresmen otworzył drzwi, szkielet jego żony w niezbutwiałym jeszcze w całunie wpadł w jego ramiona. Co się wkrótce okazało? Jakie mogły być losy nieszczęsnej białogłowy?  


"Staranne badania wykazały, iż powróciła do życia w jakieś dwa dni po złożeniu do grobu; skutkiem jej szamotań trumna spadła ze skraju podwyższenia na posadzkę i rozbiła się, umożliwiając jej wyzwolenie. (...) Na najwyższym stopniu schodów, prowadzących do żałobnego przybytku, znaleziono duży odłamek trumny, którym zapewne kołatała w żelazne drzwi, by zwrócić na siebie uwagę." Czy jest do wyobrażenia większa samotność niż izolacja żyjącego człowieka, zamkniętego na cztery spusty w kamiennej pułapce na cmentarzu? Zdaję sobie sprawę, że to retoryczne pytanie może się wydać nieco kiczowate współczesnym czytelnikom, odzwyczajonym od dawnego wzniosłego przeżywania śmierci jako "misterium tremendum et fascinans" czyli "doświadczenia grozy i fascynacji". Wyrazem współczesnej "wrażliwości" mas jest z pewnością żenujący komentarz dwóch prezenterów radia Zet, który pojawił się na antenie tej ogólnopolskiej stacji tuż po informacji o dramatycznym przeżyciu staruszki z Ostrowa Lubelskiego:  "Prezenter Pierwszy: Wiesz, ja mam taką sąsiadkę starszą. Ona grabiła dzisiaj liście, ale nie wyglądała dzisiaj na specjalnie wychłodzoną, tak że chyba nie ... Prezenter Drugi: Swoją drogą to jest bardzo ciekawa sprawa, bo wczoraj chcieli ją pogrzebać, a ona dzisiaj grzebała liście. (śmiech)" 

Zdecydowanie wolę już być może nieznośną wzniosłość dziewiętnastowiecznego amerykańskiego romantyka od witzów współczesnych żurnalistów w rolach rzadkich żuli, ryzykując nawet, że moja postawa jest démodée i nie przystaje do poczucia humoru obowiązującego w typowym medium mainstreamowym (w tym wypadku "radiu głównego ścieku"). Moim zdaniem po takim "pogrzebowym występie" obu panów powinna spotkać za życia śmierć cywilna, tak sobie "nagrabili". Wróćmy jednak do Edgara Allana Poe. Kolejną opowieścią są dzieje pewnego romansu z  roku 1810. "Bohaterką tego zdarzenia była Mademoiselle Victorine Lafourcade, młoda dziewczyna ze znakomitej rodziny, bogata i bardzo piękna. Do licznych jej wielbicieli należał także Julien Bossuet, ubogi littérateur czy dziennikarz paryski. Zdolnościami swymi i pogodą swej natury zwrócił na siebie uwagę panny, która, jak się zdaje, szczerze go pokochała; wszelako za podszeptem dumy rodowej wyrzekła go się w końcu i poślubiła niejakiego Monsieur Renelle, bankiera i dość cenionego dyplomatę. Ożeniwszy się, jął ją zaniedbywać a nawet prawdopodobnie źle z nią się obchodzić. Po kilkoletnim nieszczęśliwym pożyciu umarła - lub przynajmniej stan jej był tak podobny do śmierci, iż złudził całe jej otoczenie."  To jednak tylko wstęp! 

Miłość płata bowiem niezłe figle. Poe opisuje, że zmarłą niby niewiastę pochowano w zwyczajnej mogile, na cmentarzu w rodzinnej wsi. Jej kochanek, który nie mógł się pogodzić z utratą umiłowanej już na wieki wieków, postanowił zabrać z grobu pamiątkę dla siebie. Wyjechał z Paryża do owej niewielkiej miejscowości i o północy odkopał trumnę, aby zabrać warkocze ukochanej. Już, już miał uciąć grube kosy, gdy nagle oczy rzekomego trupa się otwarły. "Wszelako życie nie wygasło w niej zupełnie; z letargu, który wydawał się śmiercią, obudziły ją pieszczoty kochanka." Zaszokowany i szczęśliwy zakochany zaniósł do mieszkania swoją najdroższą wydobytą z mogiły. Dzięki jego kuracji pochowana żywcem kobieta całkiem wróciła do świata żywych. Nie powróciła już jednak do męża, ale pozostała na stałe ze swym wybawicielem, mimo że jej małżonek starał się sądownie odzyskać do niej prawo. Sędziowie wzięli jednak pod uwagę wszystkie niesamowite okoliczności i unieważnili związek. Autor przytacza kolejne, podobne przykłady w związku ze swoją przypadłością, śmiertelną obawą, że zostanie pogrzebany żywcem. Werystyczne opisy odczuć takich nieszczęśników każą przypuszczać, że sam Edgar Allan Poe musiał cierpieć na taką fobię. To nie literackie efekciarstwo było jego motywem. 

Akcja tej mistrzowskiej noweli od przywołania szokujących, ale bardzo obiektywnie potraktowanych, przypadków medycznych przechodzi ostatecznie do analizy przerażających subiektywnych doznań: "Nieznośny ucisk płuc, duszące wyziewy wilgotnej ziemi, wpijanie się rąk w pośmiertne całuny, nieubłagana cieśń szczupłego pomieszczenia, mrok wiekuistej nocy, cisza jak ogłuszające morze, niewidzialna wprawdzie, lecz dająca się wyczuć obecność robaka-zwycięzcy - wszystko to w połączeniu z myślami o powietrzu i zieleni rozpostartej hen, w górze, ze wspomnieniami o ludziach nam bliskich, którzy by pośpieszyli z pomocą, gdyby wiedzieli, co z nami się dzieje, ze świadomością, iż oni o tym nigdy dowiedzieć się nie mogą, że beznadziejnym udziałem naszym jest nieunikniona śmierć - myśli te napawają serce, co jeszcze bije, takim ogromem przerażenia i nieuskromionej trwogi, iż cofa się z drżeniem przed, nimi nawet najśmielsza wyobraźnia." A jednak amerykański mistrz grozy podąża swą wyobraźnią ku głębokim, dosłownie najgłębszym, odczuciom osoby, która miała to nieszczęście, że uznana za zmarłą przez lekarzy, została złożona do grobu za życia, będąc w stanie śmierci pozornej. Empatia doprowadza narratora, jako porte parole pisarza, do pełnego utożsamienia się z bohaterami.  

Rozpacz człowieka przedwcześnie zamkniętego w celi więzienia śmiertelnej powłoki, wciąż aktywnej a już skazanej odgórnie w niesprawiedliwym procesie nieuzasadnionego rozkładu, została przez pisarza oddana w sposób tak przejmujący, że mimo upływu tylu lat od napisania tej noweli, jej literacki styl i filozoficzne przesłanie nadal budzi moje najwyższe uznanie. Frapujące jest dla mnie szczególnie to, że E. A. Poe opisując doświadczenia, które według niego są tak "ogromnie zajmujące" używa pojęcia "świętej grozy", co odpowiada użytej już przeze mnie łacińskiej formule "misterium tremendum et fascinans". Użyłem tego terminu z filozoficznego z repertuaru niemieckiego myśliciela i teologa Rudolfa Otto, bo to właśnie on jako jeden z pierwszych podkreślał psychologiczny aspekt doświadczenia sacrum. Poe w swoim opowiadaniu połączył w tajemniczy sposób obiektywny gatunek opowieści grozy z własną bardzo subiektywną fascynacją tematem bezprawnego wkraczania przez żywych do podziemnego świata największej świętości, mrocznej świątyni śmierci zakazanej dla czujących i myślących śmiertelników. Pisarz podkreśla, że medycyna z jej diagnozami i arbitralnym katalogowaniem jest bezbronna wobec fenomenu, który on sam stara się wiernie opisać.

Wprawdzie wymienia terminy lekarskie takie jak "katalepsja", jednak zaznacza  przy tym swój dystans do diagnoz, skoro medycy "nie mogą się zdobyć na ściślejsze określenie". Siłą pisarza jest to, że po retorycznych, trącących liryzmem zwrotach, w opisie siebie samego jest w stanie zdobyć się na naukową precyzję, pozbawiony emocji, precyzyjny opis: "Niekiedy chory tylko dzień jeden lub nawet krócej znajduje się w stanie jakby wzmożonego letargu. Jest bez czucia i zewnętrznie bez ruchu, lecz słabe tętno serca daje się wciąż jeszcze wyczuwać; ciepłota w zupełności nie zanika; nikły ślad rumieńca mży jeszcze pośrodku policzków; przyłożywszy mu lusterko do ust można zauważyć opieszałą, chwiejną i nierówną czynność płuc. Innym razem odrętwienie to może trwać całymi tygodniami lub nawet miesiącami, najdokładniejsze badania, najprzenikliwsze dociekania lekarskie nie mogą wówczas wykryć istotnej różnicy między stanem, w którym znajduje się chory, a między tym, co nazywamy śmiercią." Oto powód samonapędzającego się fantazmatu, to tu tkwi jądro ciemności i bije mętne źródło bojaźni i drżenia. Wyobraźmy sobie mężczyznę, który zdaje sobie sprawę z nawiedzającej go przypadłości a także z możliwych konsekwencji każdego kolejnego ataku, który przecież może być już tym ostatnim.   

Gdybyż przypadek autora odpowiadał jeszcze obiektywnym opisom z podręczników medycyny! Ale nie, jego choroba jest wyjątkowa. Znów pojawiają się subiektywne tropy, choć nadal pozbawione emfazy, czyste i klarowne, niezmącone przesadnym indywidualizmem podszytym trwogą. "Niekiedy bez widocznej przyczyny zapadałem z wolna jak gdyby w nieprzytomność, w połowiczne omdlenie. Pozostawałem w tym stanie, nie doznając bólu, nie mogąc się ruszać ani też - by wyrazić się ściśle - myśleć, zachowując jednakże niejasne, letargiczne poczucie życia jako też osób otaczających moje łoże, aż do chwili, kiedy w chorobie następowało przesilenie i nagle powracała mi zupełna świadomość. Innym razem ulegałem jakby spiesznemu i natarczywemu porażeniu. Przychodziły zawroty i mdłości, zastygałem, krzepłem i padałem bezwładnie na ziemie. Potem następowały długie tygodnie, kiedy wszystko ziało czczością, czernią i milczeniem, a nicość stawała się wszechświatem." To nie tak, że to medycyna w XIX wieku nie radziła sobie z tą przypadłością, a współczesna potrafi trafnie diagnozować i leczyć tego typu dolegliwości. Przed wiekami podobną słabość etykietowano by jako "melancholię", wywodząc nazwę od czarnej żółci (gr. mélas - czarny + cholé - żółć), a dzisiaj nazwano by ją być może depresją.

Rozpoznaję w tych symptomach coś niepokojąco mi bliskiego. Oczywiście, jak nie ma dwóch identycznych osób, tak też nigdy nie ma takich samych odczuć, każde jest wyjątkowe i wymaga osobnej diagnozy, także tej literackiej. Jednak to, że wybrałem w moim blogu temat pozornej śmierci, jak też to, że odwołuję się do jednego z najbardziej depresyjnych pisarzy wszechczasów, nie jest sprawą przypadkowego doboru i zbiegu okoliczności. Moi Czytelnicy mogą poczuć się zdezorientowani mnogością poruszanych przeze mnie tematów, jednak w dłuższej perspektywie być może dostrzegą w tym doborze większą konsekwencję niż wynikałoby to z pobieżnego przeglądu. Nie chodzi mi  wyłącznie o powtarzalność motywów, uporczywe nawroty zagadnień, zastanawiającą persewerację wątków. Czyż ten tekst nie rymuje się z wcześniejszymi? Czy nie może być traktowany jako dodatek do eseju na temat doświadczeń Przemka Kossakowskiego a zatytułowanego "Szkiełko i moce" ? Czy nie jest dopełnieniem wędrówek po świecie umarłych w krakowskiej Bazylice oo. Franciszkanów, które utrwaliłem w piśmie oraz w ruchomych obrazach i zamieściłem pod hasłem "Snem kamiennym zasnęli, snem swym nieprzespanym" ? Wskazówka? To też nie jest przypadek, że jeden dzień połączył oba te mortualne rozważania, jak skrzydła dyptyku.  

Osobną sprawą są "sekretne", "akrostychiczne", wewnętrzne tytuły, które na pozór wydają się teraz tak oczywiste. Jednak oprócz tych jednorazowych haseł -konsekwentnie- sama tworzy się skryta składnia, na razie uśpiona, zahibernowana. Czeka na swoje ożywienie, kiedy w końcu objawi swoją witalną moc i nagle spod pozornego chaosu tekstów  wyłoni się nowy, żywotny porządek. Kto dotarł do tego punktu nie tylko w tym jednostkowym moim wpisie, a w dłuższej perspektywie, być może dozna dodatkowego ożywienia, objawi zaciekawienie pod wpływem impulsu. Autor taki jak ja, nieco próżny i mocno obsesyjny, poszukuje wciąż bratnich dusz, stuka z wnętrza grobowca słów, puka w szybę szklanego mauzoleum komputera do wrażliwych na takie sygnały odbiorców. Przywołuję z dziecięcej pamięci nawiedzający mnie koszmar zwłok, które jako chłopiec widziałem podczas pielgrzymki do najstarszego polskiego sanktuarium na Świętym Krzyżu (Łysej Górze) w Górach Świętokrzyskich. Oto nawiedza ten mój tekst zmartwychwstałe truchło Jeremiego Michała Korybuta Wiśniowieckiego, zmarłego w 1651 w obozie pod Pawołoczą prawdopodobnie w wyniku epidemii? Jednak w moim śnie i onirycznym wpisie wcale nie pokonanego przez śmiertelną chorobę, wciąż żywego jako wampir z polskiej historii, mój zombie.         

Bieleje z ekranu jego uzębienie, w sardonicznym uśmiechu, kpinie utrwalonej w ziemistej bryle głowy i nie da o sobie zapomnieć. Ojciec króla w moim fantazmacie przemawia do mnie i do was słowami opowiadania Edgara Allana Poe: "W krainie, gdzie przebywam obecnie, nie mam imienia - odparł głos posępnie.- Byłem człowiekiem, lecz jestem demonem. Byłem bezlitosny, lecz jestem pełen miłosierdzia. Czy nie czujesz, że drżę cały; szczękają mi zęby, gdy mówię do ciebie, wszelako nie z zimna tej nocy - lecz nocy co nie ma końca. Ta ohyda jest nie do zniesienia. Jak możesz spać spokojnie? Wołania tych mąk bezgranicznych nie pozwalają mi usnąć. Te widoki są nad moje siły. Wstawaj! Pójdź ze mną w tę noc zagrobową, a odsłonię ci tajnie. Czyż to nie obraz żałości? Patrz!" Po tych słowach przed bohaterem noweli amerykańskiego pisarza nagle otwarły się groby całej ludzkości. "Promieniowały wszystkie fosforyczną poświatą rozkładu, mogłem więc zajrzeć aż do najtajemniejszych podziemi i zobaczyłem tam spowite w całuny ciała, co swe uroczyste, smętne odpoczywanie dzieliły z robactwem." Przed moimi oczyma pojawiły się kolejne dziecięce natręctwo: zmumifikowane zwłoki nieznanego powstańca styczniowego z 1863 roku; zobacz jak kosą na sztorc stuka w szybkę Twojego PC-eta, nie bacząc na to, że go wyśmiejesz niby postać z filmu "gore" klasy C.

Istotnie, nie jest to być może najbardziej pożądany rozmówca w kraju opanowanym przez prostackich pragmatyków, dbających wyłącznie o materialne dobra, i mających dawne porywy serca za żałosne podrygi. Co ciekawego może Wam przekazać, tchórzliwa rzeszo konformistów, taka skandaliczna figura? Macie go za upiora, a sami jesteście żywymi trupami. Budzicie się rano z płytkiego snu bez żadnych marzeń, snujecie się po miastach i wioskach, wybrukowanych waszymi przyziemnymi sprawkami, liczycie każdy zdefraudowany grosz, ciesząc się, że milionerzy na górze pozwalają wam zbierać tombakowe okruchy ze złotego pańskiego stołu. Żyjecie, a jakby was nie było, nikt o was nie pamięta i wszyscy o was zapomną, nikt nie będzie was nigdy wywoływał z otchłani po śmierci, jętki jednodniówki, motylki w brzuszku celebrytki! Jak narrator noweli E. A. Poe nie chcę uczestniczyć w waszym pozorowanym życiu. "Unikałem jazdy konnej, przechadzek, słowem wszystkiego, co mogłoby mnie oddalić od domu." Tylko blisko swego domu czułem, że nie porwie mnie wir polskiej rzeki zapomnienia, bałem się wpaść w jej burczący jak w brzuchu nurt. Rów, w którym płynie skisła breja nazywam Lete. Ciężko wyznać: na taką skisłość nas skazali, taką przebodli nas lewizną. 

E. A. Poe wywołał we mnie własne koszmary oraz oryginalne wersje śmierci za życia. Jednak łączyła nas wspólnota doznań. "Złowieszczy wpływ tych zwidzeń nawiedzających mnie nocą przenikał także głęboko w moje życie na jawie. Nerwy moje uległy zupełnemu rozstrojowi i stałem się pastwą niewygasającej trwogi. (...) Poczyniłem zatem mnóstwo nadzwyczaj starannie obmyślonych zarządzeń. Między innymi kazałem w ten sposób przebudować grobowiec rodzinny, żeby go można było z łatwością otworzyć od wewnątrz. Najlżejszy nacisk na długą dźwignię, sięgającą daleko w głąb sklepu grobowego, wystarczał, by żelazne podwoje rozwarły się na oścież. Były tam także urządzenia umożliwiające swobodny dopływ światła i powietrza jako też odpowiednie schowki na pokarm i wodę, znajdujące się w bezpośrednim pobliżu trumny przeznaczonej na moje przyjęcie. Trumna ta była miękko i ciepło wysłana. Posiadała wieko urządzone w taki sposób, jak podwoje grobowca, z dodatkiem sprężyn, które przy najlżejszym poruszeniu ciała uwalniały je z zamknięcia. Ponadto na dachu grobowca kazałem zawiesić wielki dzwon, od którego przez otwór w trumnie miano przeprowadzić linę łączącą go z ręką trupa."  Podobne teksty pisze się zawsze od wielkiego dzwonu.