Słynny realny socjalizm był dla mnie bardziej hipnozą niż ustrojem. Doświadczyłem go w wieku chłopięcym, jako uczeń XII Liceum Ogólnokształcącego w Nowej Hucie im. Bolesława Bieruta. Komunistyczny bandyta i agent, być może - jak przypuszczał ś.p. profesor Paweł Wieczorkiewicz - sowiecka 'matrioszka', czyli człowiek podstawiony, o fałszywej, skradzionej tożsamości, był patronem mojej szkoły średniej. Codziennie musiałem klękać przed jego popiersiem, dosłownie, chociaż nie było w tym świadomego bałwochwalstwa. Po prostu schylałem się w hallu, aby zmienić obuwie tuż po przekroczeniu szkolnej bramy. Pokłon utkwił mi w pamięci głębszej niż mózgowa, zakotwiczonej w ugiętych nogach i kręgosłupie, w nieświadomie czołobitnym geście wiązania sznurowadeł u stóp ołtarza zła z idolem "czerwonych" z białego niby lilie gipsu. Wyobraźcie sobie tę absolutną żenadę i to już na samym progu dorosłego życia!

Intencje tego bolszewickiego rytuału dotarły do mnie później. Uświadomiłem sobie po latach jak mocno byłem upokarzany: jako Polak, katolik i mężczyzna. Miałem już w młodości durnej i chmurnej wraz z wrogami narodu współtworzyć fatalną fikcję, współuczestniczyć w otwarcie totalitarnej anty-liturgii, podtrzymywać nierzeczywistość absolutnego zniewolenia, oraz sadomasochistyczny związek poddanych z okupacyjną władzą. Najgorsza była ta moja całkowita bezsilność, którą spychałem do podświadomości, udając, że tak być musi. Przypominało to heglowskie alibi: "Wolność? To tylko uświadomiona konieczność." Udawałem, że na co dzień swobodnie żyję w ojczyźnie proletariatu. Nie znam drugiego kraju, w którym z taką swobodą oddycha człowiek. ("Я другой такой страны не знаю,/ Где так вольно дышит человек.")

Łapię się na tym coraz częściej, że nic się od tego czasu nie zmieniło, jeśli o to chodzi. Nadal często wmawiam sobie- dla samouspokojenia- że III RP to wolny kraj, gdzie mogę głęboko zaczerpnąć powietrza w płuca i wypuścić je, pogwizdując. Przecież nic mi się nie dzieje: żyję i tyję. Jednak tak jak dawniej, w rzekomo minionym ustroju: żyję i tyję, jeśli kryję. Mam kryć w sobie to, co myślę. Mam ukrywać to, co wiem. Bo jeśli nie, to jak dawniej, w rzekomo upadłym PRL-u: sam się nie ukryję. Dorwą mnie wszędzie. Zamkną mi usta, zamykając w celi. Zamkną mi drogę "kariery"- na miarę III RP. Zresztą wcale nie muszą tego robić otwarcie. Wystarczy, że od czasu do czasu pokażą, że są w stanie to zrobić, na przykład posadzą kogoś modelowo, postawią przed sądem, zrobią prowokację szytą najgrubszymi nićmi i już mają mnie - jestem ich.

Albowiem rządzą nadal przy pomocy strachu, najczęściej symbolicznej przemocy, dlatego ten totalitaryzm wciąż nazywany jest "miękkim". Czasami tylko dochodzi do dziwnych zbiegów okoliczności: denerwująco niezależni giną nagle w "przypadkowych" wypadkach lotniczych lub samochodowych, zbuntowani sami strzelają sobie w głowę, albo w brzuch ... i tak siedem razy. Znacie ten dowcip? "Na ławie oskarżonych zasiada morderca teściowej. 'Wysoki Sądzie, jestem niewinny. Siedziałem w kuchni, obierałem banana i wyślizgnęła mi się z ręki skórka, a potem upadł mi nóż. Pech chciał, że w tym momencie do kuchni wparowała teściowa. Poślizgnęła się na skórce, upadła na ostrze ... i tak siedem razy.'" Niestety, w III RP to nie żart. To jest praktyka - znana i opisana w książkach o fenomenie tzw. "Seryjnego Samobójcy".

"Seryjny Samobójca", genialne wyrażenie wymyślone przez nieżyjącego już niestety blogera "Seawolfa" czyli Tomasza Mierzwińskiego, zbliża nierzeczywistość III RP do jej rzeczywistej macierzy czyli Rosji, podobnie jak Przywiślański Kraj sprytnie przerobionej z realnego bolszewizmu w neokomunizm. Swoją książkę pt. "Seryjny Samobójca" reporter śledczy Leszek Szymowski opatrzył trafnie mottem z masowego mordercy, szefa mafijnej szajki ze Wschodu - W. I. Lenina: "Nie jest sztuką spowodować czyjąś śmierć. Prawdziwa sztuka to spowodować śmierć naturalną." Cechą wspólną Moskowii i sfinlandyzowanej Polski są śmierci wywołane depresją albo inną nieuleczalną chorobą. Generała Petelickiego dopadł alzheimer, a aktora Aleksieja Dewotczenkę - alkoholizm. Polskiego "pyskacza" straszne otępienie "dorwało" w garażu, zaś Rosjanina gardłującego przeciw Putinowi wódka "załatwiła" na klatce schodowej. 

Podzbiorem w zbiorze "SS" (Seryjny Samobójca) jest "ss" czyli "samobójca smoleński". Leszek Szymowski cały rozdział swojej książki poświęcił zagadkowej śmierci Remigiusza Musia, technika pokładowego, członka załogi JAK-a 40 o numerze bocznym 044, który 10 kwietnia 2010 roku rankiem wylądował w Smoleńsku. "Ze wstępnych ustaleń wynikało, że 42-letni chorąży Remigiusz Muś wyszedł z mieszkania w sobotę 27 października 2012 roku około godziny 22.00. Nie powiedział żonie dokąd się wybiera ani o której godzinie wróci. Półtorej godziny później jego żona poszła do piwnicy po zimowe buty (sobota była pierwszym dniem, kiedy na Mazowszu padał śnieg). Około godziny 23.30 odkryła zwłoki męża. Wisiały na linie w piwnicy." Leszek Szymowski przypomina rozpowszechniane wkrótce potem plotki, wyssane zza brudnego paznokcia informacje, że ten nasz biedny chorąży chorował na depresję.     

Remigiusz Muś musiał "odgórnie" cierpieć na chroniczną melancholię, bo jeszcze ktoś mógłby pomyśleć, że jakiś szwadron śmierci po prostu go zamordował w związku z zeznaniami. Opowiadał w nich, że rosyjski  "kontroler z wieży w Smoleńsku wydał załodze polskiego tupolewa polecenie, aby była gotowa do odejścia na drugi krąg z wysokości 50 metrów. Wcześniej to samo nakazał załodze IŁ-a 76." Stoi to w sprzeczności ze stenogramami rozmów z czarnych skrzynek, opublikowanych w czerwcu 2010 roku. "Wynika z nich bowiem, że kontrolerzy mówili o 100, a nie 50 metrach." Czyżby zapis z rejestratora tupolewa został sfałszowany? Chorąży Muś zabrał swoje smoleńskie wspomnienia do grobu. Martwy człowiek nie może mówić i to często jedyna szansa dla ludzi obawiających się informacji niewygodnego świadka. Trzeba uciszyć na dobre dysponenta śmiertelnie niebezpiecznej wiedzy.                  

Zagadkowa jest w tym właśnie kontekście śmierć emerytowanego pułkownika WSI Leszka Tobiasza, którego zeznania prawdopodobnie pogrążyłyby prezydenta Bronisława Komorowskiego. Jak ustalił Leszek Szymowski "w piątek 10 lutego 2012 roku płk Leszek Tobiasz bawił się na imprezie integracyjnej Ochotniczych Hufców Pracy. Nagle podczas tańca, z niewiadomych powodów upadł. Podjęto reanimację, która zakończyła się fiaskiem. Śledztwo w sprawie jego śmierci wszczęła Prokuratura Okręgowa w Radomiu. I sprawę umorzyła, stwierdzając, że przyczyną śmierci był nieszczęśliwy wypadek. Może i brzmiałoby to wiarygodnie, gdyby nie moment, w którym się to wydarzyło. Otóż 1 marca 2012 roku, a więc ponad dwa tygodnie później, pułkownik Tobiasz miał stawić się w sądzie w Warszawie i poddać się konfrontacji z prezydentem Bronisławem Komorowskim." Cóż to za niesamowity zbieg okoliczności!

Efektowny finał, jak z sensacyjnego filmu, wyreżyserował w tej sprawie artysta- Los! Jakież to gwiazdy tak sprzyjają głowie państwa? Czyżby to były "gwiazdki na czapkach" oficerów wojskowych służb, a może nawet czerwone pentagramy, symbole Wschodu? Dziennikarka Dorota Kania w swojej książce na temat "Seryjnego Samobójcy" zatytułowanej "Cień tajnych służb. Polityczne zabójstwa, niewyjaśnione samobójstwa, niepublikowane dokumenty, nieznane archiwa" opisała, kto przybył na pogrzeb pułkownika Tobiasza: "Rosjanie oraz polscy dyplomaci z naszej ambasady w Moskwie, a także cała plejada osób z byłych Wojskowych Służb Informacyjnych na czele z generałem Markiem Dukaczewskim i Markiem Mackiewiczem, byłym funkcjonariuszem oddziału Y w WSI, który był absolwentem kursów GRU (sowieckiego wywiadu wojskowego)."  Jeżeli to nie jest jednak sprawa ludzka, arcyludzka, to co?

Co? Trzeba by chyba uwierzyć, że stare greckie bóstwo Kairos nadal żyje i działa. Przypomnę, że to był bożek szczęśliwego zbiegu okoliczności, albo niewykorzystanej szansy. Wirtualna encyklopedia podaje, że "Kairos był łysy, poza długą grzywką. Ten, kogo mijał, miał jedynie krótką chwilę, mgnienie, by go uchwycić, a wraz z nim swoją szczęśliwą szansę. Kiedy Kairos minął, nikt już nie mógł go złapać." No, i prezydent Komorowski najwyraźniej pochwycił swoją chwilę. Jego złowieszczy cień - pułkownik Tobiasz, właśnie wtedy kiedy trzeba było, palnął głową o parkiet albo inny parapet, jak łysy Kairos grzywką o beton. A co by było, gdyby był nie walnął? Co by się stało, gdyby nie upadł na amen i już się nie podniósł? Zajrzyjmy raz jeszcze do książki Leszka Szymowskiego, który wyjaśnia rolę tej wojskowej persony w możliwej tragedii, która o mały włos, włos z grzywki łysego Kairosa, mogła spotkać głowę państwa.                 

Impeachment nawet groził prezydentowi! Taka była stawka sądowej konfrontacji, do której szczęśliwie dla prezydenta nie doszło. "W tej sprawie oskarżonym był dziennikarz Wojciech Sumliński. Zapowiadana konfrontacja była o tyle ważna, że gdyby w sądzie okazało się, że Tobiasz kłamał ( a wszystko wskazywało na to, że tak się stanie), Sumliński zostałby uniewinniony i jeden z najgłośniejszych procesów zakończyłby się spektakularną klęską prokuratury." A gdyby okazało się, że mówił prawdę? Trzeba byłoby wszcząć procedurę odwołania Bronisława Komorowskiego z funkcji prezydenta! Śmierć Tobiasza wybawiła szefa państwa i nadal toczy się śledztwo w sprawie rzekomej próby płatnej protekcji przy weryfikacji b. żołnierza WSI, w której wciąż oskarżonym jest wkręcony w tę aferę reporter śledczy Wojciech Sumliński. A Komorowski jako świadek w tej sprawie może zasłaniać się niepamięcią.  

Wymowny jest komentarz dr Sławomira Cenckiewicza do tej amnezji. Były Przewodniczący Komisji ds. likwidacji WSI napisał w tygodniku "Do Rzeczy": "Wbrew opinii większości niezależnych komentatorów, którzy drwili z niepamięci Komorowskiego bądź uderzającego braku logiki w jego wypowiedziach, zaprezentowany sposób składania zeznań był przemyślany i powinien stać się nieocenioną lekcją profesjonalizmu dla tych wszystkich, których III RP ciąga po prokuraturach oraz sądach w sprawach de facto politycznych. Niepamięć - jak tłumaczył mi kiedyś pewien prokurator, powołując się na wzorowy w tym względzie przykład Leszka Millera zeznającego w sprawie afery Rywina (i jak wiedzą to zawodowi przestępcy "idący w zaparte" oraz dobrze wyszkoleni agenci SB) - jest najlepszą bronią w zderzeniu z wymiarem sprawiedliwości i sposobem najskuteczniejszego ukrycia prawdy." A po co ja to przypominam?

Uskrzydliła mnie do pisania wypowiedź Adama Michnika. Polityczny guru III RP rozmawiał w telewizji z Tomaszem Lisem jak Nadredaktor z redaktorem i "zaordynował", co jego wyznawcy mają myśleć o obecnym prezydencie i jego szansach na reelekcję. Usłyszałem, że Komorowski Michnikowi zapewnia bezpieczeństwo, bo w III RP panuje demokracja w odróżnieniu do Polski autorytarnej ze skłonnością do budowy państwa policyjnego. (Wiadomo, czyje to marzenie!). Zdaniem twórcy "Gazety Wyborczej" Komorowski nie wygra wyborów tylko wtedy, "jeżeli po pijanemu przejedzie na pasach niepełnosprawną zakonnicę w ciąży". Odważny paradoks, śmieszny żarcik! Nie potrafię tak. Mój bon mot nie będzie tak dowcipny, ale spróbuję. Panowie Michnik z Komorowskim wygrają z moją Polską tylko wówczas, gdy "prezydent" Bierut znów zostanie patronem XII Liceum i nie będzie to pijacki sen pewnego byłego stalinowskiego sędziego.