Ryciny sprzed 242 lat pokazują grupę złowrogich postaci pochylonych nad mapą Rzeczypospolitej. Przedstawiają one klasyczną sytuację spiskową. Nie chodziło tam jednak o tak wyszydzane obecnie konspiracyjne teorie, ale częstą, zdradziecką państwową praktykę polityczną, podstępną zmowę ościennych mocarstw przeciwko Polsce. Na dwóch alegorycznych obrazkach z 1772 roku widzimy judaszowe knowania wrogich nam potencji. Na słynnym miedziorycie zatytułowanym smacznie "Kołacz królewski" francuski rytownik Nicolas Noël Le Mire w satyrycznym skrócie ujął istotę dzielenia między obcych naszego ojczystego tortu. Stanisław August Poniatowski, ten nasz malowany król, próbuje na obrazku niezdarnie chwycić w prawą dłoń spadającą mu z głowy koronę, lewą wskazując punkt na mapie. Na nic jednak zdają się te zabiegi wobec przewagi trojga zaborczych "kartografów".

Osaczona przez szczwane szuje w monarszych szatach nasza ojczyzna musi się zrzec części swoich ziem. Caryca Rosji Katarzyna, cesarz Austrii Józef II oraz król Prus Fryderyk II rozdzierają arkusz mapy Polski. Jako że jest to obraz alegoryczny, czyli mający znaczenie przenośne, tej politycznej scenie towarzyszy bogini Fama, która w mitologii rzymskiej była uosobieniem błyskawicznych wieści, szybko rozchodzących się plotek. Widzimy tę skrzydlatą postać unoszącą się nad historycznymi figurami, jak dmie w dwie trąby, ogłaszając światu tę niewiarygodną, ale niestety prawdziwą dla Polaków wiadomość. Pamiętam, że gdy pierwszy raz zobaczyłem tę rycinę jako sześcioletni chłopiec w starym podręczniku do historii do technikum znalezionym w szafie mego wuja Andrzeja, wywołała we mnie szok. Długo nie mogłem uwierzyć, że Polska została kiedyś rozebrana niby bezbronna dziewczyna.         

  
Zerkam teraz na inne dzieło z tego śmiertelnie niebezpiecznego dla nas czasu - na ten sam temat. Nosi ono tytuł "Obraz Europy w lipcu 1772 roku" i przedstawia grupę siedmiu koronowanych postaci w gronostajach. Przy stole siedzą trzy osoby studiujące wielką płachtę z napisem "Mapa Królestwa Polskiego". Jest to oczywiście ta sama przeklęta antypolska trójca: caryca Rosji, król Prus i cesarz Austrii. Biedny nasz Król Staś jest jeszcze bardziej upokorzony w tej artystycznej wizji. Siedzi na krześle z rękami związanymi z tyłu. Korona na jego pochylonej w ukłonie głowie jest uszkodzona, wygląda jak wygryziona z jednej strony. Równie upodlony jest sułtan turecki. Zhańbiony przez carycę Selim w turbanie stoi za naszym królem w łańcuchach na rękach i nogach. Jednak żadne to dla nas pocieszenie, że są państwa, które tak jak my doznają ciężkich ciosów i razem z nami dzielą marny los.   
     
Bezprawiu przygląda się dwójka innych historycznych postaci: król Francji Ludwik XV, rozpoznawalny po symbolu lilii, oraz hiszpański władca Karol III. Na tronie za nimi drzemie brytyjski monarcha Jerzy III. Najwyraźniej przespał historyczny moment. Ta angielska satyra wymierzona jest chyba w niego. Artysta umieścił bowiem znaczący rekwizyt - wagę. Równowaga sił w Europie jest wyraźnie zakłócona na korzyść potęg kontynentalnych, bo szalka z napisem "Wielka Brytania" powędrowała w górę. Nie jestem pewien tej swojej interpretacji. Polegam tu wyłącznie na zwykłej logice i mojej intuicji. Być może w odczytaniu ikonicznych osiemnastowiecznych świadectw popełniłem jakieś błędy, a przecież o ileż łatwiej mi odnaleźć głębszy sens w tamtych wydarzeniach, niż chwycić jakąś przewodnią nić w analogicznym kłębowisku współczesnych faktów i plotek. Przydałaby mi się dziś jakaś bogini Fama!      

Intryguje mnie idea zaborcza rozumiana współcześnie. Nie będę oczywiście nigdy nowym Nicolasem Noëlem Le Mire, bo brak mi jego plastycznego talentu. Mimo to spróbuję odmalować słowami jakąś skromną alegoryjkę, skrobnąć mały obrazek poglądowy, na czym według mnie polega globalny balans XXI wieku. Nie wystarczy do tego jednak paleta geopolityki, potrzebna będzie dodatkowa, wielobarwna legenda do mapy wpływów. Muszę tu wprowadzić termin "geoekonomii". Jego twórcą jest amerykański ekonomista Edward Luttwak. Ten wybitny doradca prezydenta, strateg i historyk doszedł do wniosku, że po zakończeniu "zimnej wojny", czyli trwającej w latach 1947-1991 rywalizacji między Związkiem Sowieckim i jego satelickimi państwami komunistycznymi a USA i krajami zachodniej demokracji, militarny wyścig zbrojeń został zastąpiony ekonomiczną próbą sił. 

Ówczesna osiemnastowieczna wizja podziałów na świecie oczywiście też powinna zawierać istotne elementy batalii gospodarczych i wojen finansowych. Jednak na przywoływanych przeze mnie oświeceniowych alegoriach, dziwnym trafem, kompletnie zabrakło takiego spojrzenia. Nadrabiam to niedopatrzenie, ponieważ obecnie w ogóle nie można zrozumieć regionalnych i globalnych bitew wyłącznie na poziomie politycznym i militarnym. Zwłaszcza w tych rejonach świata, w których tradycyjna rzeź wciąż jest uznawana za kompletnie nieopłacalne rozwiązanie. Po doświadczeniach wyniszczającej wojny materiałowej sprzed dokładnie stu lat oraz wojny totalnej z lat 1939-45, nikt na szczęście się nie pali do wywołania analogicznego rozlewu krwi na kontynencie europejskim w XXI wieku. Nawet konflikt rosyjsko-ukraiński prowadzony jest raczej metodami dywersji i propagandy.           
    
Rywalizacja między państwami i blokami państw nabiera charakteru wojen niewidzialnych, w których tradycyjne granice polityczne pozostają zwykle nienaruszone. Kraje słabsze podbijane są przez silniejsze przy pomocy metod ekonomicznych i finansowych, więc należałoby przeprowadzić inne graniczne linie, podobne nieco do izobar, izoterm oraz frontów atmosferycznych na mapach meteorologów. Taka siatka, jak wiemy, nakładana jest na "konturówkę" Europy i Polski każdego dnia przez dyżurnych synoptyków i omawiana w skrócie przez prezenterów telewizyjnych programów informacyjnych. Tak jak zjawiska atmosferyczne swobodnie działające w przestrzeni i nie "przejmujące" się przebiegiem granic państwowych, fronty finansowo-ekonomiczne mają charakter nieuchwytny. Tak  to się dzieje we współczesnym świecie, opisywanym przez Edwarda Luttwaka.              
  
Przeczytajmy uważnie taki fragment jego książki "Turbokapitalizm. Zwycięzcy i przegrani światowej gospodarki". "W geoekonomii odpowiednikiem siły ognia jest kapitał inwestycyjny zgromadzony lub kontrolowany przez państwo; odpowiednikiem udoskonaleń rodzajów broni jest subsydiowany przez państwo rozwój nowych produktów; wspierana przez państwo penetracja rynku zastępuje bazy militarne i garnizony stacjonujące za granicą, jak również wpływy dyplomatyczne." Edward Luttwak - konsultant w Departamencie Obrony Stanów Zjednoczonych - snuje intrygujące analogie. Twierdzi, że podobnie jak podczas tradycyjnej wojny artyleria zdobywa siłą rażenia terytorium wroga, które potem może zająć piechota, celem w geopolityce jest zdobycie przyszłościowych gałęzi przemysłu. Uznaję to za cenny trop w próbach odpowiedzi na pytanie, co czeka Polskę w najbliższej przyszłości. 

Opieram się na geoekonomicznych teoriach tego Amerykanina nie tylko dlatego, że to jeden z najwybitniejszych współczesnych analityków. Czuję, że o bliskości jego koncepcji z moim polskim widzeniem świata może też decydować bliskość geograficzna. Nie bez znaczenia wydaje mi się fakt, że Edward Luttwak urodził się w żydowskiej rodzinie z Aradu w Rumunii, a wychowywał się we Włoszech i Anglii. Rozumie więc bardzo dobrze los Środkowych Europejczyków i różne nasze kontynentalne zaszłości. Nie wszyscy amerykańscy myśliciele przejawiają podobną wrażliwość. Warto zapoznać się z jego przewidywaniami, jak będzie wyglądał XXI-wieczny neokolonializm. Co będzie odpowiednikiem dawnego koncertu mocarstw i anihilacji państw, które nie potrafiły obronić swojej niepodległości, niszczone z zewnątrz i od wewnątrz przez długie lata, aż całkowicie zniknęły z mapy.        

Luttwak pyta retorycznie: "Jakiej narodowości będą projektanci, technolodzy, menedżerowie i bankierzy? Zwycięzcy zajmą najwyżej nagradzane, newralgiczne pozycje, przegrani będą mieli tylko swoje taśmy montażowe - jeżeli ich lokalny rynek okaże się dość duży. Kiedy "transplanty", czyli fabryki zagranicznych właścicieli, zastąpią rodzimą produkcję, to miejscowa siła robocza o niskich kwalifikacjach będzie miała nadal zatrudnienie, lecz finanse i zarządzanie wyższego szczebla wywędrują do kraju właściciela albo do regionalnej centrali w jakimś innym państwie". To wysysanie esencji z państwa, które - jak mawia "klasyk"- zaczyna istnieć tylko teoretycznie. Powoli przypomina wydmuszkę, jak Polska niewolona niewidzialnie bez udziału obcych wojsk. O wariancie rozbiorowym dla naszego kraju otwarcie mówią: publicysta Stanisław Michalkiewicz oraz reżyser Grzegorz Braun.    

Scenariusz literacki dla takiej geoekonomicznej strategii już przed dwudziestu laty napisał Rafał A. Ziemkiewicz w głośnej cyberpunkowej powieści "Pieprzony los Kataryniarza". Tytułowy bohater przypadkowo odkrywa złowieszcze plany dotyczące Polski i Europy Środkowej: "Kiedy mapa pojawiła się przed nim po raz pierwszy, było na niej jeszcze bardzo niewiele szczegółów. Ale i to wystarczyło, by dostrzec, jak wyraźnie układają się one w dwa obszary. (…)Żaden majątek trwały należący do zachodnich firm, żadna europejska inwestycja nie leżała na wschód od rozdzielających je linii. I odwrotnie - nic, w czym był choć promil kapitału lub jakikolwiek aport z Imperium Wszechrosji nie znajdowało się na zachód od niej. Dwie doskonale rozgraniczone, nie zachodzące na siebie w najmniejszym nawet stopniu strefy."  Ziemkiewicz miał genialną intuicję już przed dwiema dekadami. 

Kluczowa może się jednak okazać trwająca od jakiegoś czasu niewidzialna wojna między "patronami stref", "kontrolerami wydzielonych obszarów", czyli wielkimi "obszarnikami", którzy wcześniej umówili się co do przebiegu stref ekonomicznych wpływów. Ostatnio izraelski portal związany z rządem w Jerozolimie napisał o tym wprost, twierdząc, że  jednym z "generałów" w tej batalii na terytorium Polski jest Wiaczesław Mosze Kantor, człowiek prezydenta Putina i prezes Europejskiego Kongresu Żydów oraz szef Acronu. Jeśli przejmie on kontrolę nad Grupą Azoty i Ciechem, stanie się największym producentem nawozów i tworzyw sztucznych w Europie. Portal Likudnik  przewiduje, że Rosja skonsumuje  gospodarczy kołacz  w Polsce, Austrii, Czechach, Słowacji, Węgrzech i Rumunii. A wtedy - podobnie jak Anglia w XVIII wieku - to USA straci na szali globalnej wagi: balance of power.   

Intrygujące, że ostatnio w naszych mediach nastąpił wysyp informacji o biznesmenie Janie Kulczyku. Ten najbogatszy Polak, którego karierę sięgającą korzeniami PRL-u można porównać z losami wielu rosyjskich oligarchów, znów stał się bohaterem sensacyjnych doniesień. Czy to dlatego, jak głosi bogini Fama, że spółki kontrolowane przez Acron Mosze Kantora mają odkupić polski Ciech, kupiony przez Kulczyka w zastanawiających okolicznościach, po spotkaniach z politykami PO? Jak pisała prasa, Kulczyk już nabywał krajowe przedsiębiorstwa, aby rzekomo budować polską potęgę gospodarczą, po czym odsprzedawał je obcym z dużym zyskiem. Historia zatacza koło. Bez możnowładców XVIII wieczne miedzioryty pokazują wycinek obrazu upadku Rzeczypospolitej. Mimo że i dziś nie ma ich na pierwszym planie, a nawet w tle, niewidzialna obecność daje im skryty tytuł: do sławy, albo niesławy.