Co powinienem brać pod uwagę w analizie polityki? Jakie czynniki odgrywają w niej decydującą rolę? Czy moją rolą  jako dziennikarza winna być przede wszystkim analiza i interpretacja ogólnie dostępnych danych- jawnych wydarzeń oraz oficjalnych wypowiedzi? Czy też inaczej- podstawową moją powinnością jest raczej śledzenie ukrytych tendencji, wsłuchiwanie się w szeptane wieści i szukanie hermetycznego sensu faktów politycznych? Moja podejrzliwa natura skłania mnie do ciągłego podważania rzekomych oczywistości. Najczęściej staram  się w moich felietonach stawać w poprzek opinii dominujących w moim dziennikarskim środowisku. Nie będę ukrywał, że nierzadko z czystej przekory piszę np. antyliberalne i antyunijne pamflety. Wychodzę z założenia, że  powtarzanie argumentów mainstreamu to żenująca łatwizna.             

Zdaję sobie jednak sprawę, że taka postawa w nowej politycznej konfiguracji w Polsce wystawia mnie na ostrzał pogrobowców komuny i nowego lewactwa. Według nich robię za dziennikarza "reżimowego", klakiera obecnej władzy. Spróbuję więc zejść z linii takich prostackich ciosów - tych lewych prostych, zawsze sygnalizowanych i przewidywalnych. Jako, że niczego tak bardzo nie znoszę jak nudy i banału, postanowiłem całkowicie zmienić perspektywę spojrzenia na politykę, znaleźć taki punkt widzenia, który pozwoliłby mi wyrwać się z zaklętego kręgu polskiej publicystyki, obłędnego tańca "prawy do lewego, lewy do prawego", tego koliska drepczącego w miejscu i wzbijającego jedynie gęste tumany kurzu. Niech pył opadnie i ukaże nam całkiem nowy horyzont.      

Łopatologio precz! Mam już dość płytkich politycznych tłumaczeń i intelektualnych mielizn. Do nowego spojrzenia na partyjne orientacje, ideologiczne inicjatywy, parlamentarne procedury itp. zainspirowała mnie przeczytana ostatnio klasyczna książka "Nowa nauka polityki" Erika Voegelina. Ten urodzony w Niemczech, nieżyjący niestety filozof austriacko-amerykański nie pierwszy raz zaskoczył mnie niezwykłą przenikliwością. Przyznam szczerze, że gdyby nigdy nie było Voegelina, musiałbym koniecznie kogoś takiego sobie wymyślić, aby móc przez pryzmat jego teorii spoglądać na historię i teraźniejszość. Należę bowiem do ludzi, którym nie wystarcza ani uczestnictwo w wydarzeniach ani beznamiętna obserwacja zdarzeń. Muszę jeszcze pojąć ich najgłębszy sens.

Oto przykład. Eric Voegelin analizuje tzw. teorię reprezentacji autorstwa Maurice’a Hauriou - XX wiecznego francuskiego prawnika, specjalisty w dziedzinie prawa konstytucyjnego i administracyjnego. Hauriou wyprowadza z tej koncepcji szereg stwierdzeń odnoszących się do związków między siłą i prawem: 1) Autorytet reprezentującej władzy poprzedza egzystencjalnie uregulowania prawne przez tę władzę wprowadzone. 2) Władza sama jest zjawiskiem prawnym, ponieważ jej podstawy tkwią w instytucji; na tyle na ile władza posiada reprezentujący autorytet, może tworzyć prawo o charakterze pozytywnym. 3) Źródeł prawa nie należy szukać w prawnych regulacjach, ale w decyzjach, które rozstrzygają sporną sytuację uporządkowaną siłą. Szokujące? 

Warto przeczytać to powoli jeszcze raz i przypomnieć sobie dyskusje, które trwają w Polsce, te całe przedłużające się spory wokół Trybunału Konstytucyjnego. Voegelin, cytując konstytucjonalistę, zwraca uwagę na realne znaczenie siły, a nie tylko uregulowań prawnych. Pozwól Czytelniku, że krzyknę: eureka!  Nikt w naszym kraju, ani w Unii Europejskiej nie stawia tak tego problemu! Być może uczestnicy debaty nie zdają sobie sprawy z tej ukrytej mocy władzy, albo starają się ukryć kulisy procesu rządzenia, tę skrzypiącą teatralną maszynerię z gęstą pajęczyną grubych lin i bloczków. Jedynym politykiem, który nie bał się politycznej poprawności i trafnie zdiagnozował sytuację był Kornel Morawiecki, legendarny przywódca Solidarności Walczącej, wyznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę na Marszałka Seniora Sejmu VIII kadencji. Morawiecki w słynnym wystąpieniu na Wiejskiej w listopadzie zeszłego roku nazwał sprawy po imieniu: Prawo jest ważną rzeczą, ale prawo to nie świętość. Nad prawem jest dobro narodu. Jeżeli prawo to dobro zaburza, to nie wolno nam uważać to za coś, czego nie możemy naruszyć, czego nie możemy zmienić. Prawo ma służyć nam. Prawo, które nie służy narodowi, jest bezprawiem. Przywołałem to jedno z najważniejszych wystąpień politycznych ostatnich lat, bo ukazuje ono istotę relacji pomiędzy literą prawa a realną egzystencją. Dyskusje w mediach ograniczają się bowiem do przerzucania się sprzeczną argumentacją chociaż wywiedzioną z tego samego źródła - Konstytucji III RP! Zdziwieni laicy pytają więc, jak to w ogóle jest możliwe?           

Interpretacja jest banalnie prosta, choć przestaje być banałem, kiedy sięgniemy do rozważań Erika Voegelina. Notabene dotyczą one francuskiej III Republiki, co dziwnie rymuje się z problemami polskiej III Rzeczypospolitej. Teoria przedstawiona w postaci tego zestawu stwierdzeń odnosi się do znanych słabości Trzeciej Republiki. Lekcja, jaką daje się wyczytać z jej analiz, sprowadza się do tezy: rząd nie będzie reprezentacyjny, gdy działa jedynie w zgodzie z konstytucją (elementarny tryb reprezentacji); musi być ponadto reprezentacyjny w sensie egzystencjalnym, wypełniając ideę instytucji. Zawarte jest tu wyraźne ostrzeżenie: jeżeli rząd jest reprezentacyjny wyłącznie w sensie konstytucyjnym, to władza reprezentacyjna w sensie egzystencjalnym wcześniej lub później zmieni ten rząd i, co całkiem prawdopodobne, nie będzie ona reprezentacyjna w sensie konstytucyjnym. Skupmy się więc na skrytej sile, która jest władna dokonać tej zmiany.                  

Energia ta jest ciemna w znaczeniu zbliżonym do kosmologii. Kosmologiczna hipoteza mówi o takiej formie energii, która wypełnia całą przestrzeń i wywiera na nią ujemne ciśnienie, wywołując rozszerzanie się Wszechświata. Jest to jedno z pojęć wprowadzonych w celu wyjaśnienia przyspieszania ekspansji kosmosu. Polityka w tym sensie jest również nieznanym polem - przestrzenią oddziaływania ciemnych sił. Zauważmy, że jawny pojedynek na argumenty konstytucyjne jest już właściwie pozbawiony sensu. Ten stan entropii opisywany jest już otwarcie jako "prawny pat". Jestem chyba pierwszym publicystą w kraju, który otwarcie głosi prymat egzystencjalnej siły nad konstytucyjnym prawem. Nawiążę tu do angielskiego terminu "power", który jest bardziej pojemnym zbiorem semantycznym. Oznacza bowiem zarówno władzę jak i moc, siłę, energię, potęgę, a nawet prąd.

Kto zatem i na kogo wywiera ukryte naciski? Kto i w którą stronę przeciąga niewidzialną linę? Czy można prześledzić wykresy, zbiory linii  ukazujących działania tajemnych mocy? Można, choć od razu przyznam, że tego racjonalistycznego sztafażu w prezentacji świata polityki nie można traktować dosłownie. Używam języka metaforycznego, moim zdaniem bardziej adekwatnego w opisie ludzkich działań. Potraktuj to Czytelniku jako parodię pozytywistycznej naukowości, pseudo-politologiczną analizę, zabawę w imitację fizyki, rozrywkę dla dyletanta - jak krytycznie pisał o niej Eric Voegelin. Pozwolę sobie jednak na taki ludyczny styl, zabawowy ton, na swoje usprawiedliwienie przywołując takie pożółkłe przenośnie jak "scena polityczna z jej aktorami". Jeśli właściwie przestajemy już zauważać aż tak zgrane związki frazeologiczne, rolą takiego przekornego dziennikarza jak ja, jest ich odświeżenie. Spróbuję zatem ożywić martwą metaforę "sił politycznych". Oto wykres jednej z takich mocy.

Świadomie nie podpisałem jeszcze tych krzywych. Rysunek celowo nie został przeze mnie opatrzony żadną legendą. Jedyną wskazówką dla bardzo domyślnych czytelników jest tytuł mojego felietonu, choć i on jest dość enigmatyczny. Czym byłby jednak tekst na temat niejawnych politycznych sił bez takiej dawki hermetyzmu? Potraktujmy zatem ten hieroglif z całą jego nieoczywistością. Użyłem tu podmiotu w pierwszej osobie liczby mnogiej, ale natychmiast przechodzę od tego my, zapraszającego do interpretacyjnej współpracy, do samotnego ja, które samo w tym rysunku będzie sobie sterem. Więc co to są za spirale? Cóż to za sprężyny? Jakież wiry rozwinęły swoje potencjały? Najwyraźniej mamy tu do czynienia z dwiema potencjami - górną, chmurną, jakby atakującą z powietrza, oraz dolną, wznoszącą, rozkręcającą się w odpowiedzi. Ale czy na pewno? Czyja akcja tak naprawdę wywołuje tu reakcję? Co jest na co responsem? Co dźwiękiem, a co oddźwiękiem? Co głosem, a co odgłosem, głuchym echem w uchu? Rysunek jest bardzo barwny mimo swej monochromatyczności, wywołuje wielowymiarowe asocjacje, uruchamia różne zmysły i prawie doprowadza mnie do synestezji, gdy jeden zmysł odbiera wrażenia innego zmysłu. Sprężam się na tych dwóch sprężynach, wytężam wzrok, wyostrzam smak, wysubtelniam słuch i wydelikacam dotyk, aby nikogo nie dotknąć, a jednak rzec mocnym głosem!                              

Rysunek ten jest sygnaturą, podpisem Guy Verhofstadta, szefa frakcji liberałów w Parlamencie Europejskim. To jeden z najdziwniejszych podpisów, jakie kiedykolwiek widziałem w życiu. I nic dziwnego! Bo złożył go jeden z najdziwniejszych dla mnie ludzi współczesnej elity władzy. Poświęciłem mu już wcześniej w moim blogu trochę miejsca. Uczyniłem go antybohaterem wcześniejszych wpisów, bo jest on, według moich przypuszczeń, jednym z najgroźniejszych ludzi realnej władzy, w anglosaskim, przywoływanym już przeze mnie sensie - Men of Power.  Powtórzmy, że "power" to zarówno władza jak i moc, siła, energia, potęga, a nawet prąd. Wróćmy do arbitralnej, ale pełnej mojej wewnętrznej pewności, interpretacji grafologiczno-politologicznej. Cóż więc znaczą te krzywe sił, albo też zwinięte kable elektryczne?             

Unijną potęgę symbolizuje górna spirala, bardziej zamaszysta, że tak powiem - ptaszysta, łącząca zamach z ptasią trajektorią lotu jastrzębia polującego na swoją ofiarę. Dolna jest obronna, jak orle pisklę  uczące się jeszcze lotu wznoszącego. Żartuję, rzecz jasna. Mam nadzieję, że słyszysz ten mój bezgłośny rechot, ledwie skrywany w równych rządkach liter, wyrazów i zdań, tak uporządkowanych, a jednak wewnętrznie rozwichrzonych, semantycznie meandrujących wokół jednej tematycznej osi: czym jest dzisiaj jawne prawo, a czym skryta siła? Jeśli potrafisz powiedzieć to jaśniej, oświeć mnie, bo nie chcę kończyć mojego kołowania jakimś twardym lądowaniem. Nie postawię wyraźnej kropki. Pod moim tekstem niech sobie buzują jak najliczniejsze podteksty, preteksty i  hiperteksty ... .                     

Bardzo jestem ciekaw, czy grafologia może być dzisiaj przydatna w analizie politycznych faktów, skoro ich faktycznymi sprawcami są konkretni ludzie władzy (power)? Jaką realną, egzystencjalną, polityczna siłą (power) dysponuje Guy Verhofstadt, poza czysto konstytucyjnym umocowaniem? Szefowanie frakcją liberałów w europarlamencie jest bowiem tylko zewnętrznym atrybutem jego potęgi. Są ważniejsze, wewnętrzne  symbole jego omnipotencji i nie chodzi mi wyłącznie o jego przynależność do loży wolnomularzy. Na czym polega na przykład jego mocarny wpływ na Ryszarda Petru? Czy będzie on na tyle energetyczny, by w pewnym momencie wywrócić w Polsce rząd Prawa i Sprawiedliwości? Jaką moc ma podpis Guy Verhofstadta? Skoro jego antypolska rezolucja na razie spaliła na panewce. A może to bomba z opóźnionym zapłonem? Może fala uderzeniowa dopiero się rodzi, a moc anihilacji rozkręca się jak wir atomowego grzyba?

Analogii można szukać w mocy prezydenckiego podpisu w Polsce. Antyprezydencki portal naTemat.pl pisał o nim przed miesiącem tonem będącym mieszaniną uszczypliwości, ironii i podziwu:  Spędzający urlop w górach w Wiśle prezydent Andrzej Duda przebył wczoraj 380 km do Warszawy i tyle samo z powrotem. Po to tylko, żeby złożyć jeden podpis pod nowelizacją ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Jak twierdzi, uspokoi to sytuację w polityce. Podróż z pewnością do tanich nie należała – głowa państwa odbyła ją helikopterem. Na czym polega potęga parafy, a zwłaszcza autografu głowy państwa? Jak zauważył francuski filozof Jacques Derrida: w  mówionych aktach wypowiedzenia autor jest osobą, która wypowiada (czyli źródłem aktu wypowiedzenia). Natomiast w pisanych aktach autor dołącza swą sygnaturę. (Sygnatura jest, rzecz jasna, konieczna, bo pisane akty wypowiedzenia nie są przyłączone do swego źródła, jak to ma miejsce w mówionych aktach wypowiedzenia). Skoro wywołałem osobę prezydenta z jego podpisu, to spróbuję odpowiedzieć na pytanie jak mocnym sygnałem jest ta jego sygnatura? Podzielona wyraźnie na imię i nazwisko, pisane dość niewyraźnie.  Jednak (niestety) bez problemu można dojrzeć w nich konkretnego człowieka, może mocnego charakterem (pisma), ale który nie nabrał abstrakcyjnej instytucjonalnej mocy. W porównaniu z Dudą Verhofstadt jest już właściwie nieludzki, niby przedstawiciel jakiegoś nowego unijnego politycznego transhumanizmu, całkowicie przezwyciężającego człowiecze ograniczenia. To jak futurystyczny człowiek wir (homo vortex). Taką widzę różnicę pomiędzy polskimi patriotami przywiązanymi do dawnej idei tożsamości a brukselskimi cyborgami, robotami europejskiego federalizmu.  Jednak nauka Erika Voegelina przynosi nadzieję, ponieważ dostrzega on w tych "postępowych" dążeniach starą herezję politycznej gnozy. Zamienia ona Boży Ład na uroszczenia Wiedzących Elit  rojących o samozbawieniu w nowym raju na ziemi. A ta, jak gąbka w celi śmierci, łaknie wciąż świeżej krwi. Czy euroliberał Guy Verhofstadt wie, skąd wyrasta? I dokąd to  pną się pędy jego sygnatury? Bowiem jego niewiedza byłaby moją siłą. Z kolei moja wiedza niewidzialną władzą. Na piśmie.