Sowa mądrości znów o zmierzchu zrywa się do lotu, trzymając w szponach moje wątłe argumenty. Minionej nocy z 2 na 3 października minęła 70. rocznica kapitulacji Powstania Warszawskiego, ale słowo "powstanie", wbrew wrogom i na przekór fałszywym sojusznikom, nadal wybucha w naszych polskich głowach i sercach. To nie jest tylko filologiczna gra, że "powstanie" kojarzy się nam z czymś więcej niż z czynem zbrojnym. W polszczyźnie "powstaje się przeciwko wrogom", ale też "powstaje się z kolan", co więcej, "powstaje się nawet z martwych". Bez tego ostatniego chrześcijańskiego tropu nie da się moim zdaniem w pełni pojąć tych 63 dni chwały, okupionych śmiercią tysięcy niewinnych ofiar. Zostały bowiem złożone na ołtarzu życia wiecznego. Nie chcę popadać w patos gnostyckiej herezji, więc nie będę mieszał tu dwóch porządków - ziemskiego i duchowego, politycznego i eschatologicznego. Niech historycy "georealiści" w rodzaju Piotra Zychowicza stawiają nadal swoje zimne, psychiatryczne diagnozy i pewną ręką, bez żadnego drżenia przepisują nam aptekarskie recepty na wykrytą przez siebie jednostkę chorobową- "Obłęd’44". Jednak lekarz powinien wiedzieć, że każdy człowiek jest inny, a medyczne tabele ogólne tylko do pewnego stopnia porządkują wielowymiarowe przypadki.

Eschatologia chrześcijańska przepełnia brutalną powstańczą polską rzeczywistość łaską wiary. Bez tego niczego nie zrozumiemy. To nie znaczy oczywiście, że powinniśmy zrezygnować z chłodnych analiz naukowych, nawet z najbardziej okrutnych dla nas historycznych wiwisekcji, operacji na żywym ciele, bo przecież wciąż wśród nas żyją bohaterowie z tamtych lat. Książki w stylu pracy Zychowicza są bardzo potrzebne, choćby dlatego, że dawny komunistyczny styl potępiania powstańczego zrywu jako antyradzieckiego buntu "Białych Polaków" zamieniają na racjonalną krytykę opartą na źródłach. Zychowicz w swoich książkach czerpie całymi garściami z prac Józefa Mackiewicza i Stanisława Cata-Mackiewicza, Władysława Studnickiego i Adolfa Bocheńskiego. Jest niezależnym badaczem, nawet jeśli w ocenie jego naukowej twórczości pojawiają się przesadzone zarzuty o wspieranie argumentów niemieckich rewizjonistów. Kto chce na podstawie książek tego historyka tworzyć polityczne projekty na dziś, zabronić mu tego nie można. Nie zmienia to faktu, że ja te proniemieckie programy uważam za bardzo dla Polski szkodliwe. Jednak nie na tym skupiam się w swojej krytyce krytyków Powstania Warszawskiego. Kluczowe są dla mnie te dwa lekceważone często greckie słowa: έσχατος oraz λόγος.  

Niczego nie da się porządnie zinterpretować w powstańczym czynie bez uwzględnienia "eschatos logos" - "ostatecznego słowa", czyli od początku zrośniętej z polskością chrześcijańskiej nauki o śmierci, zmartwychwstaniu, sądzie ostatecznym i końcu świata. Wątek eschatologiczny jest obecny w książce Jarosława Marka Rymkiewicza "Kinderszenen", ale jest to niestety nie-boska komedia . Autor badając wojenne losy ludzi w Polsce, przeplata je z opowieściami o męczeństwie zwierząt, budując paralele, snując nici analogii pomiędzy cierpieniem wszystkich żywych istot poddanych śmiertelnym ciosom ślepego losu. Jednak "biedny chrześcijanin" tak jak ja patrzący na rzeź powstańczej Woli nigdy nie pogodzi się z takim darwinizmem, okrutną wizją natury pożerającej i natury pożeranej w świecie po śmierci Boga. "Gdzieś na przedwiośniu, może nawet wcześniej, koty zaczynały umierać." - pisze J.M. Rymkiewicz i zaraz dodaje - "Powinienem raczej napisać, że zaczęły zdychać, ale różnica między umieraniem a zdychaniem jest co najmniej wątpliwa, a kiedy nad tym problemem trochę się pomyśli, to zaraz widać, że nie ma żadnej różnicy - skutek umierania jest bowiem akurat taki sam jak skutek zdychania. Skutek jest taki, że coś, co było żywe, przestaje być żywe." Czy zatem człowiek też zdycha?                  

Stanowczo sprzeciwiam się tej symplicystycznej logice, kategorycznie przeciwstawiam się okrutnej, niwelującej różnice, filozofii autora "Kinderszenen". Idea życia jako ruletki, śmierci jako pułapki losu, ludzi jak kotów lub zajęcy- wszystko to odstręcza mnie od, swoją drogą fascynującej, wizji Powstania Warszawskiego nakreślonej przez wybitnego polskiego poetę. Mimo że w jego książce znalazłem zdania, którym bardzo chętnie przyklaskuję: "Powstanie Warszawskie - z różnych powodów, często propagandowych - przedstawiano jako wielki wybuch szaleństwa. Najczęściej robili to komuniści, ale ich elukubracjami na ten temat nie warto się zajmować, bo dobrze wiadomo, w jakim celu były sporządzane. Komunistom chodziło o to, żeby ukazać Polaków jako ludzi, którymi ktoś powinien się zaopiekować (ktoś powinien założyć im kaftan bezpieczeństwa) - nic więcej na ten temat powiedzieć się nie da i nie warto. Byli jednak i tacy historycy, którzy - choć z komunistami nie mieli nic wspólnego, a nawet byli przez komunistów uważani za wrogów komunizmu na Powstanie, a zwłaszcza na jego przyczyny, patrzyli akurat tak jak oni, to znaczy widzieli w nim straszliwe dzieło szaleńców." Rymkiewicz wymienia tu historyka emigracyjnego Władysława Pobóg-Malinowskiego.                   

Proroczo jakby jednak przewidział książkę Piotra Zychowicza, który ledwie pięć lat po "Kinderszenen" opublikował głośną analizę powstańczego szału zatytułowaną -jakże by inaczej - "Obłęd ‘44". Sięgam znów po ten gruby tom, który w wakacje roku 2013 czytałem z wypiekami na twarzy i ołówkiem w ręku. Dookoła mnie -pamiętam- w lekkim sierpniowym wietrze pieniła się bujnie zieleń ogrodu, a ja na rozkładanym fotelu w przeciwsłonecznych okularach na nosie czytałem linijka po linijce, zdanie po zdaniu to wielkie oskarżenie antyniemieckiej Insurekcji, która rzekomo tak pomogła bolszewikom w ich dziele podbicia Polski i sowietyzacji Europy. Najbardziej utkwił mi w pamięci bilans polskich strat, dane o daninie krwi w rozdziale o jakże znaczącym tytule "Oczy obłąkane ze strachu": "Jeden zabity Niemiec, Rosjanin, Azer czy Ukrainiec kosztował nas 10 żołnierzy Armii Krajowej i około 90 cywilów. W sumie blisko 100 do 1. W całej tysiącletniej historii Polski nie stoczone bitwy, w której krew polska byłaby tak tania. Szczególnie, że po naszej stronie ginął kwiat narodu, a po niemieckiej - zwyrodniali bandyci, często niepiśmienni, zdegenerowani alkoholicy i oprawcy. Wbrew kłamstwom propagandy Goebbelsa to po polskiej stronie ginęli übermensche, po stronie niemieckiej untermensche." Amok!              

Osobną sprawą oprócz naszego polskiego ofiarniczego bzika jest kwestia podstaw tego krwawego rytuału. U Rymkiewicza narodowa hekatomba jest dziejową koniecznością, masakrą założycielską. Racjonalista Zychowicz ma pretensje do przywódców Powstania o fatalną ekonomię w szafowaniu krwią rodaków. Autor "Obłędu ‘44" cytuje na kontrę artykuł Adama Doboszyńskiego -pisarza oraz opozycyjnego polityka endeckiego- z listopada 1943 roku: "Naczelnym naszym zawołaniem powinna dziś być ekonomia krwi, której tak mądry przykład dają nam w obecnej wojnie Brytyjczycy. Jeśli Naród nasz wyłoni się w dobrej kondycji z tej strasznej konwulsji dziejowej, czeka go wielka przyszłość. Jeśli się skrwawi powyżej dopuszczalnej granicy, braknie mu sił do odbudowy niepodległego bytu." Cytując te słowa Zychowicz podkreśla jeszcze obłęd gospodarowania życiowymi siłami przez liderów Narodu. Kiedy czytałem jego kolejne rozdziały, nowe akty oskarżenia przeciwko naszej plemiennej ekstazie zbiorowego umierania, przychodził mi do głowy obraz potlaczu, ceremonii ofiarniczej, obrzędu absurdalnego z punktu widzenia ekonomiki, o którym przeczytałem przed laty w klasycznej książce  "Homo ludens" Johana Huizingi. Nie mogłem się opędzić od tego terminu, pulsował mi pod czaszką.    

Wyraz "potlacz" pochodzi z języka Indian Chinook i znaczy "karmić" albo "spożywać". Wódz podczas tego ceremoniału oddawał innym lub dewastował należące do siebie dobra materialne. Celem tego obyczaju było zachowanie lub podniesienie statusu społecznego, co miało potem dobrze wpływać na losy klanu. Potlacz miał wywołać u gości poczucie poniżenia. Mogli oni obronić się przed hańbą, składając gospodarzowi kontr-dary bądź niszcząc je. Nakręcało to spiralę podarunków lub demolowania. W grę zaczynały wchodzić coraz liczniejsze i bardziej cenne dobra. Potlacz mógł się nawet zakończyć spaleniem chaty gospodarza. Miałem wrażenie, że Piotr Zychowicz traktuje polskich przywódców Powstania Warszawskiego jeśli nie otwarcie jako sowieckich zdrajców, to co najmniej jak prymitywnych kacyków uprawiających rytuał samozniszczenia narodu. Amok ‘44 to dla młodego historyka, myślącego w kategoriach czysto politycznych, rodzaj indiańskiego rytu sprzed cywilizacji normalnej wymiany dóbr, jaka obowiązuje dzisiaj wśród  pokojowo nastawionych do siebie państw zrzeszonych w Uniach, Paktach i Wspólnotach. Stąd te emocje targające badaczem, który nie jest w stanie pojąć surrealistycznych aktów samozagłady, trybalistycznych misteriów samobójczej śmierci.              

Szaleństwo pojawia się tam, gdzie sami budzimy uśpione koszmary. Według mnie zarówno Jarosław Marek Rymkiewicz jak Piotr Zychowicz zabrnęli w ślepą interpretacyjną uliczkę. Czytam ich z wielkim podziwem i ogromnym zainteresowaniem, kiedy drobiazgowo relacjonują powstańcze fakty, przywołując relacje i wspomnienia z pasją historycznych detektywów. Odrzuca mnie jednak od lektury ich książek warstwa metahistoryczna. Co mam na myśli? Używam naukowego pojęcia, żeby nie trywializować sprawy, żeby nie pisać wprost, że obaj autorzy są po prostu nieobiektywni, że w ocenie warszawskiego zrywu kierują się własnymi uprzedzeniami oraz anachronicznym podejściem do opisywanych wydarzeń. Problem jest bowiem bardziej skomplikowany i zahacza o założenia metahistoryczne. Brytyjski historiozof i teoretyk cywilizacji Arnold Toynbee zaproponował, aby pod pojęciem metahistorii uznać badania poza lub ponad obszarem badawczym samej historii. W jego rozumieniu jest ona spokrewniona z metafizyką i teologią. W mojej opinii Zychowicz ze swoją zbilansowaną racjonalistyczną ekonomiką narodowej krwi i Rymkiewicz jako socjodarwinista zrównujący człowieczą ofiarę z martwym zwierzęciem po prostu błądzą po bezdrożach ideowych.            

Teorie tłumaczące wojenną rzeczywistość stają się u nich herezjami, jakby zewnętrznymi narracjami nadbudowanymi nad relacjonowanym Zdarzeniem, opowieściami w opowiadaniu, ideologicznym wirusem niszczącym powstańcze pliki z narodowego archiwum. To według mnie obce ciała, pasożyty żywiące się trupami tamtych dziewcząt i chłopców, i czerpiące z nich energię potrzebną do kreacji nowych polityczno-historiozoficznych mitów. A przecież w samym Powstaniu Warszawskim zawiera się naturalna mikrohistoria, która tłumaczy go od wewnątrz, przemawia z samego centrum wydarzeń, z jądra okupacyjnej ciemności. To przecież chrześcijańska tradycja splata się nierozerwalnie z naszymi narodowymi dziejami, ta która zawiera się w najważniejszym, kluczowym haśle tamtej insurekcyjnej generacji: "Bóg, Honor, Ojczyzna". Ciekawe, że coś, co umyka racjonalistom - darwinistom pokroju Rymkiewicza czy Zychowicza, dostrzegł i opisał uczestnik tamtych dni poeta Miron Białoszewski, którego chyba trudno byłoby podejrzewać o katolickie "przesądy". W jego do bólu realistycznych wspomnieniach cywila- Pamiętniku z Powstania Warszawskiego" odnajduję samo metafizyczne sedno wojennej rzeczywistości. To było bowiem odwieczne zmaganie sił Dobra i Zła, polska Dolina Jozafata.   

                       

Artysta pokroju Białoszewskiego ujrzał tę warszawską nadrzeczywistą rzeczywistość w błysku objawienia, jak w świetle zapalającej bomby. Poeta ukazał jak nikt ten religijny wymiar, jakby wbrew własnym, dość ograniczonym intencjom. Białoszewski tak bowiem zadeklarował: "Chciałem, żeby wszyscy się dowiedzieli, że nie wszyscy strzelali, chciałem napisać o powszechności powstania." Ta "powszechność powstania" urosła jednak w jego relacji do rangi niemal ewangelicznej przypowieści: "  Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą... /— Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, amen./ Pamiętam jaskrawą tożsamość "teraz" i "w godzinę śmierci" —ile razy ją odczuwałem przy odmawianiach, a wciąż się odmawiało, słyszało, tu, obok, tu drugi raz, na spacerze, u tych obok, i obok dalej, i jak przejść dalej, i jak iść, jak coś tylko głośniej waliło, to to jak fala:/ — Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna.../ — Teraz i w godzinę śmierci naszej, amen. / I odmawianie. To mało. Śpiewanie. To dopiero./ Pod Twoją obroonę / uuciekamy się.../ Wychodziło się z piwnicy — O/ Paaani/ Do drugiej piwnicy/ —Orędowniczko naasza, Pośredniczko/ naasza, Pocieszycielko nasza Przechodzi/ się dalej - /Opaani/ - bo to już inni - ci dopiero zaczęli."  

Na dopełniający wątek modlitewny natrafiłem ostatnio w książce Joanny Wieliczki-Szarkowej "Powstanie Warszawskie 1944. Gloria Victis". Modlitwy przebłagalne we własnej intencji, z prośbą o ocalenie, mogą się wydawać niedowiarkom czymś oczywistym, co można zbyć pogardliwym: "Wiadomo, jak trwoga, to do Boga!". Nie da się jednak tak łatwo przejść do porządku nad szczególną poetycką suplikacją, którą w przywołuje badaczka: "Uwięziony przez komunistów Prymas Wyszyński, na swoje urodziny, w sierpniu 1953 roku otrzymał od Jadwigi Romockiej list z ‘Modlitwą’, napisaną w 1942 roku przez jej najmłodszego syna, 17-letniego, Jana ‘Bonawenturę’, poległego potem w Powstaniu: Od wojny, nędzy i głodu,/ Sponiewieranej krwi narodu,/ Od łez wylanych obłąkanie/ Uchroń nas, Panie!/ Od niepewności każdej nocy/ Od rozpaczliwej rąk niemocy,/ Od lęku przed tym co się stanie/ Uchroń nas, Panie!/ Od bomb, granatów i pożogi/ i gorszej jeszcze w sercu trwogi,/ Od trwogi strasznej jak konanie/ Uchroń nas, Panie!/ Od rezygnacji w dobie klęski,/ Lecz i od pychy w dzień zwycięski,/ Od krzywd, lecz i od zemsty za nie,/ Uchroń nas Panie!/ Uchroń od zła i nienawiści, /Niechaj się odwet nasz nie ziści,/ Na przebaczenie im przeczyste/ Wlej w nas moc, Chryste!".            

         

Intencją tej katolickiej poetyckiej pieśni błagalnej, napisanej przez jednego z tamtych licznych naszych najmłodszych bohaterów, jest specyficzna duchowa moc. Nie da się jej pojąć bazując na ekonomice krwi. W tym wypadku obowiązywałby imperatyw oparty na  Kodeksie Hammurabiego: krew za krew. Logika plemiennego potlaczu też wymagałaby adekwatnego szału niszczenia, zmuszenia Niemców do popełnienia zbiorowego samobójstwa w Berlinie, w ich oblężonej przeklętej stolicy, zrównanej potem z ziemią, tak by żaden ślad po niej nie został, na wieki wieków. Amen. Nie! Bo to słowo "Amen" nas-  Polaków zobowiązuje do aktu nieekonomicznego miłosierdzia, poza kategorią materialnej równowagi i psychologicznego poczucia zadośćuczynienia. Wiersz modlitewny siedemnastoletniego Jana jest zaprzeczeniem klanowego pojmowania honoru, jaki też przecież znamy z innej naszej romantycznej tradycji, że przypomnę słynne, przerażające słowa mickiewiczowskiej pieśni: "Potem pójdziem, krew wroga wypijem!/ Ciało jego rozrąbiem toporem,/ Ręсе, nogi gwoździami przybijem,/ Ву nie powstał i nie był upiorem./ Tak! zemsta, zemsta na wroga,/ Z Bogiem — i choćby mimo Boga!" Bezbożna logika nie przyświecała warszawskim powstańcom, bo przepełniał ich duch chrześcijańskiej sprawiedliwości. 

                   
Autorka "Powstania Warszawskiego 1944 " cytuje charakterystyczny fragment wojennego artykułu zamieszczonego w katolickim podziemnym miesięczniku "Prawda" a zatytułowanego "Odwet, zemsta czy kara?": "Nie chcemy odwetu, nie chcemy zemsty przede wszystkim dlatego, że mnoży zło, że czyni ona krzywdę temu, który się mści, zabijając w nim poczucie sprawiedliwości." Przede mną leży inna ostatnio wydana książka, niezwykły album "Walcząca Warszawa ‘44" - z unikatowymi zdjęciami i dramatycznymi relacjami Jerzego Tomaszewskiego - korespondenta i sprawozdawcy z ramienia Delegatury Rządu na Kraj i Komendy Głównej Armii Krajowej.  8 września 1944, w okolicy ulicy Tamka, Tomaszewski został ciężko ranny. Otwieram rozdział "Trzynasty dzień walki": "Spotkałem Andrzeja, mojego młodszego brata, wracał ze swoją drużyną harcerską na kwaterę. Gasili pożary na terenie Powiśla i Śródmieścia." Nad tą lakoniczną notatką - czarno-białe zdjęcie: grupka chłopców idąca ulicą w słonecznym blasku, nad nimi bujne korony drzew, miejska idylla. Wyrwana z kontekstu, ta fotografia niczego nam nie ukazuje, jakby aparat miał specjalną przesłonę przed okrucieństwem wojny. Sowa mądrości ma zamknięte powieki, jest dzień. A zmierzch nadejdzie już za dni pięćdziesiąt.