Nienazywane jest tym, co najbardziej obecne. Wnika do głębi w każde słowo i świeci od środka dwuznacznym blaskiem. Jest jak pąk, który zamiast życia kryje w sobie tajemnicę śmierci. Trzeba by stworzyć projekt jakiejś nowej odmiany biologii, jako anty-nauki, aby zbadać i sklasyfikować organiczne dzieło Magdaleny Tulli. W słowniku czytamy, że biologia to "nauka przyrodnicza o życiu, rozwoju i ewolucji osobniczej" i to jest głęboka prawda. W ostatniej - "biologicznej"- prozie polskiej pisarki obserwujemy życie, rozwój i ewolucję osobniczą dziewczynki, która staje się kobietą, a potem istotą nie z tego świata, wchodzącą w relacje ze zmarłymi za pośrednictwem zwierzęcia, lisa-przewodnika, dantejskiego cicerone w podziemnym świecie Sądu Najniższego. Biorę delikatnie w dłonie tę najnowszą książkę zatytułowaną "Szum" jak coś żywego, a nie martwy przedmiot. Po lekturze ten tom nadal pulsuje w mojej pamięci i wrasta w moje wspomnienia. Ta literatura dosłownie przerasta moją wyobraźnię. Jest dla mnie jak drzewo genealogiczne, drzewo złego i Dobrego. Dochodzę po ciemku do korzeni tej nowej biologii jako anty-nauki o literaturze. Bíos znaczy 'życie', a lógos to 'słowo'. "Szum" jest życiem. I to jest jedyny puls słów.

Interpretator, taki jak ja, jest jak pseudobadacz w obozie koncentracyjnym. Czuję się niczym SS-Hauptsturmführer Josef Mengele, doktor pseudomedycyny i antyludzkiej antropologii, Anioł Śmierci z nietoperzowymi skrzydłami skórzanego płaszcza. Szokujące porównanie pojawia się w mojej głowie niczym hitlerowskie widmo, SS-man nawiedzający koszmary na jawie, postać z okupacyjnego panoptikum chorującej na alzheimera matki w "Szumie". Ten mój skandaliczny fantazmat nazistowskiego wiwisektora jest tym bardziej wyrazisty im mniej w mikro-powieści Tulli wyraźnych wskazówek, czym jest prawdziwa natura traumy bohaterek. Niczego z tej prozy nie dowiemy się wprost, zamiast klucza jest kluczenie. Słowo "żydowski" pojawia się tylko raz. Dziewczynka, atakowana w szkole dwuznacznymi aluzjami do swego pochodzenia, pyta matkę: "Kto to jest Jehowa?". Otrzymuje zdawkową matczyną odpowiedź: "Tak się nazywa Bóg w religii żydowskiej." Udawany pseodoobiektywizm, maska chłodu jako strategia w życiu po Holocauście, niewypowiadanym nigdy wyrazie. Totem i tabu - te dwa sławne słowa z psychoanalitycznego arsenału wiele by objaśniały - podejrzewa wewnętrzny SS-man, okrutny wiwisektor prozy Tulli.

Czym jest cudowność lisa, który wyskoczył dziewczynce z włoskiej książeczki z kolorowankami, aby zjawić się ponownie w życiu dorosłej kobiety w czasie rozprawy rozwodowej? "Korytarz falował mi w oczach, które nie wiedzieć czemu łzawiły, kontury okien się rozmazywały i już zupełnie nic nie mogłam zobaczyć oprócz rudej plamy pośrodku pola widzenia, więc ruszyłam za rudą plamą, za jedynym ciepłym akcentem w oziębłym półmroku, w którym światło zimowego dnia mieszało się ze światłem jarzeniówek. Od razu zasłonili mi ją ludzie tłoczący się pod wokandą, przepychałam się między nimi, aż wyrwałam się z tłumu. Kiedy znowu ruszyłam przed siebie szybkim krokiem, widziałam jak ruda plama się oddala. To był kołnierz z lisa. Już dawno nie widziałam kołnierzy z lisa, chyba wyszły z mody. Tym lepiej, pomyślałam. Rude futro zniknęło mi w tłumie interesantów schodzących po schodach, po czym wynurzyło się piętro niżej na otwartej przestrzeni sądowego holu. Ale piętro niżej to już nie był kołnierz z lisa, na pewno nie. Ta ruda plama przemieszczała się za nisko jak na kołnierz, tuż przy posadzce. Otarłam oczy grzbietem dłoni. To był lis prawdziwy. To był mój lis. - Lisie poczekaj! - zawołałam". Kita czy kit?

Prawda czy fałsz? "Rude są fałszywe". Prymitywna polszczyzna podpowiada natychmiast gotowe odpowiedzi. Na podstawie wyglądu dokonuje głębokich ocen, powierzchowność przestaje być powierzchowna, stereotyp wrasta w istotę. Lis kradnie kury, a więc lis jest zły, bo kury są dobre. Człowiek przecież lubi kury, czyż nie? Jednak tę pragmatykę trzeba odrzucić, jeśli chce się oswoić prawdziwą lisiość. Oswoić? Przynajmniej przyswoić. W wywiadzie ze mną, który potraktowałem jak błyskawiczną wiwisekcję przy radiowym stole laboratoryjnym, Magdalena Tulli "stulliła" się w sobie, kiedy wyciągnąłem stare zardzewiałe freudowskie skalpele. Gdybym jednak cofnął się razem z pisarką do czasów, w których rozgrywają się dziecięce traumy narratorki jej opowieści, takie teoretycznoliterackie podejście nie byłoby niczym skandalicznym. Albowiem cóż w tym byłoby niepoprawnego, że dwuznaczne relacje pomiędzy wyobcowanym z polsko-żydowskiej rodziny włoskim ojcem bohaterki, jej późniejszym partnerem i mężem - Rudym a baśniowym, fantasmagorycznym lisem odczytałbym przez pryzmat  analiz Zygmunta Freuda z jego książki "Totem i tabu"? Przecież w latach 60-tych XX wieku te teorie nie były jeszcze tak lekceważone.

Rozpatrywanie lisich metamorfoz na gruncie psychologicznych metafor i form wydaje się dość logiczne. Dziewczynka traktowana oschle przez własną matkę, która lodową barierą oddzieliła się od świata po piekielnych obozowych przeżyciach, musiała sobie sama stworzyć ciepłą niszę. Lisia nora była jak matczyne łono, bezpieczne, zabezpieczone przed wrogimi spojrzeniami, zamaskowane mchem i listowiem. Lis-mentor, mądry przewodnik zastąpił dziecku prawdziwego ojca, podziwianego za dystans wobec rodzinnych tortur psychicznych, ale wciąż nieobecnego duchem. Rudy, chłopak, którego potem jako jeszcze na wpół dojrzała życiowo dziewczyna "otrzymała na gwiazdkę", był tylko przedłużeniem baśniowych, infantylnych rojeń. Stąd, pomimo poczucia rozsądku i racjonalności w świecie rodzinnego absurdu jaki Rudy już jako mąż jej dawał, małżeństwo do samego końca pozostało bytem nierealnym, fantasmagorycznym. Nic więc dziwnego, że lis z powrotem zastępuje Rudego. Jego "lisiość" pojawia się nieprzypadkowo w budynku sądowym na rozprawie rozwodowej, aby w pełni objawić swoją totemiczną moc w wyraźnie chtonicznym, czyli podziemnym świecie Sądu Najniższego, jako ostatecznej instancji.

Ów powrót do dziecięcych zwierzęcych rojeń Freud nazwałby pewnie infantylnym nawrotem totemizmu. W wierzeniach wielu plemion totem określa relacje człowieka z mitycznym przodkiem zwierzęcym. Członkowie klanów posiadających własny totem są połączeni więzami pokrewieństwa. Totemy oznaczają mistyczne więzi między nimi. "Lisiość" jest w świecie narratorki "Szumu" nie tylko esencją życiowej mądrości i pewności, jest też synonimem obcości. To kolejny trop skrywanej "żydowskości", objawiającej się przecież także rudym kolorem włosów. Rudy - partner i mąż bohaterki - też jest figurą Obcego, to przecież przybysz z mitycznych, utraconych Kresów. Utożsamianie mądrego życiowo mężczyzny z tym konkretnym zwierzęciem totemicznym odgrywa w mikro-powieści Magdaleny Tulli jeszcze jedną bardzo istotną rolę, bowiem otwiera przed bohaterką wrota do świata nieżyjących. Mitologia grecka podkreśla związki lisa z krainą podziemi: lis jest przewodnikiem dusz zmarłych. Prowadzi je do świata śmierci wykopanymi przez siebie podziemnymi korytarzami. Warto też przypomnieć, że to lis jest towarzyszem wędrówki Orfeusza do Hadesu w poszukiwaniu utraconej Eurydyki.

Ciągłość zdarzeń ulega dezintegracji. Czas jest labiryntem podziemnych lisich korytarzy. Linia ciągła staje się przerywaną, zanika, by powrócić w najmniej oczekiwanym momencie, niczym nazista w mundurze złapany w Warszawie na początku lat 50. w wojennych koszmarach chorej na alzheimera matki. Czytelnicy też muszą wracać w trakcie lektury "Szumu" do poprzednich książek Magdaleny Tulli. Jeśli nie sięgną pamięcią do "Włoskich szpilek", nie zrozumieją w pełni tej oryginalnej koncepcji czasu, wypracowanej na podstawie obserwacji przebiegu procesu patologicznego, literackiej diagnozy starczego otępienia, nieuleczalnej i postępującej choroby neurodegeneracyjnej. We "Włoskich szpilkach" mieliśmy do czynienia z takim rozbiciem naszej "naturalnej" chronologii. Matka opętana wizjami traumatycznej przeszłości, żyła jednocześnie na kilku temporalnych płaszczyznach, meandrując w labiryncie Kronosa, cofając daty, antydatując zdarzenia, spotykając zgładzonych krewnych. Na szpitalnej karcie chorobowej, oprócz zaburzeń pamięci krótkotrwałej i refluksu dalekich wspomnień, dopisuję tzw. KZ-Syndrom, czyli typ objawów występujący bardzo często u byłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych.

Zespół ten był szczególnie intensywnie badany, po pierwsze po zakończeniu wojny, a potem po kilkudziesięciu latach, kiedy objawiły się poważne problemy już u dzieci ofiar obozów. Celem tych analiz było potwierdzenie  wpływu zaburzeń emocjonalnych u rodziców będących więźniami na ich potomków. Posługiwano się wówczas fachowym terminem "transferu międzypokoleniowego". Jego cechą były ogromne trudności w budowaniu między dwiema generacjami relacji pełnych ufności i empatii. Kiedy analizujemy "Szum" czy "Włoskie Szpilki" pod kątem psychologicznym czy socjologicznym, mroczna proza Magdaleny Tulli jawi się jako wzorcowa egzemplifikacja wyżej wymienionych problemów. Matka i jej siostra, ciotka narratorki "Szumu", a także jej cioteczny brat to - wypisz wymaluj - pacjenci psychologów zajmujących się przenoszeniem wojennych urazów z jednego na drugie pokolenie. Gdyby nie pierwiastek fantastyczny, tę powieść można by potraktować jako reportaż na temat pierwszego i drugiego, a nawet trzeciego pokolenia ofiar Holocaustu. Tak typowe są objawy przywołanego przeze mnie syndromu KZ już w latach 50. opisanego w Polsce na podstawie badań w Krakowie.

Syndrom ten został wnikliwie opisany przez wybitnego polskiego psychiatrę Antoniego Kępińskiego. W słynnej książce "Rytm życia" uczony snuł paralele pomiędzy doświadczeniem lagru, chorobą psychiczną a rytuałami inicjacyjnymi. "Każda psychoza, zwłaszcza typu schizofrenicznego, zostawia po sobie ślad; człowiek po przejściu jej jest już innym człowiekiem. Podobnie ci, co przeszli obóz, stali się innymi ludźmi; trudno było im się z powrotem przystosować do zwykłego życia. Zmieniła się - przynajmniej na jakiś czas - ich ocena ludzi, hierarchia wartości, cele życia, a nawet osobowość. Z drugiej strony obóz był sprawdzianem ich wytrzymałości. W każdym człowieku tkwi proporcja heroiczna, chęć sprawdzenia siebie: ile potrafię wytrzymać, do czego jestem zdolny. Może dlatego w tzw. kulturach pierwotnych poddaje się młodych ludzi ciężkim próbom, po których przejściu dopiero stają się członkami grupy dojrzałych mężczyzn. Ci, co przeszli obóz, próbę tę wytrzymali, stąd może bierze się ich poczucie wyobcowania w stosunku do zwykłych ludzi i szukanie grup odniesienia wyłącznie wśród byłych więźniów, gdyż ci tylko potrafią ich zrozumieć". Staram się mówić o tym, co Tulli przemilcza, jeśli nie sam, to cytować.

Zagłada zagłodzona brakiem słów, trauma stłumiona i ocenzurowana, pleni się ciemną pamięcią w piwnicach władzy sądzenia. Nie tylko ocaleni z Holocaustu, hekatomby niewypowiedzianej, niewypowiadanej jak imię  żydowskiego Boga, a raczej jego zaprzeczenie, teologiczna antyteza, nie są w stanie w świecie po Auschwitz przystosować się do reszty społeczeństwa. Chorzy na syndrom KZ mają przewartościowany system wartości, na ich codzienne postępowanie wpływają bezpośrednio surrealistyczne wspomnienia z miejsca izolacji. Za szpitalnym oknem matka widzi jak na ekranie psychicznej telewizji obraz bombardowania Drezna, który obserwowała przed laty z pryczy w obozie pracy: jako triumfalistyczne fajerwerki, eksplodujące nadzieją, a nie wizje apokalipsy zgotowanej Niemcom przez aliantów. Czym jest poczucie winy, czym jest przebaczenie, czym zinterioryzowanie SS-mana przez żydowską dziewczynkę? To są najbardziej skandaliczne, szokujące mechanizmy bio-logii, traktowanej jako teoria literatury organicznej. Tulli w rozmowie ze mną broniła się przed etykietką autorki prozy psychologicznej. Dlatego wymyśliłem ten nowy typ prozy opartej na dosłownym znaczeniu słów "bíos" i "lógos".

Utwór organiczny to żyjące słowo żywione życiem, ale z nim nie tożsame. Magdalena Tulli podkreśliła w rozmowie ze mną, że nie tworzy literatury bezpośrednio z przeżywanych urazów. Pomyślałem, że w jej twórczości ciągle walczą ze sobą dwie tendencje, dwie potencje: racjonalistycznego porządkowania prowadzącego do martwoty oraz życiodajnego rozwichrzenia będącego podszewką wszelkich dążeń do strukturalizacji i geometryzacji. Abstrakcja generowana przez nieludzki system kontra konkretny cielesno-duchowy byt, utopia doskonałego miasta przeciwko urbanistycznemu organizmowi rozrastającemu się samoistnie jak drzewo życia, dendrytowi metropolitarnemu zrobionemu z kamieni, zrodzonemu ze snów. W "Snach i kamieniach" realny Pałac Kultury w Warszawy przemienia się w biblijnego sprawcę potopu, bo "był za wysoki i zrobił pierwszą rysę na niebie". W "Szumie" stołeczny PeKiN się multiplikuje. Dziewczynka wypełniająca sobie czas autobusowymi podróżami na gapę po ulicach i odległych dzielnicach stolicy widzi przez szyby wiele Pałaców Kultury. Ta tendencja do mnożenia się, architektonicznej prokreacji oraz pączkowania jest tej prozie mocno dwuznaczna.                     

Miejskie "figle" fabularne w pierwszych utworach Tulli mogły wydawać się jeszcze efektem radosnej mocy twórczej, postmodernistyczną grą konwencjami, zabawą literackimi rupieciami. Tłumaczka Italo Calvino mogła być potraktowana jako spadkobierczyni tradycji prozy eksperymentalnej, autoironicznej, jak mówią uczenie teoretycy literatury - autotelicznej, czyli takiej, w której pisanie jako takie jest celem samym w sobie, bez konieczności odwoływania się do jakiejś konkretnej pozaliterackiej rzeczywistości. Podobnie rozważania nad naturą czasu mogły odsyłać do Marcela Prousta - innego pisarza tłumaczonego przez Magdalenę Tulii. Tak początkowo jawiła mi się ta twórczość, jako literatura dla literatów, proza wymyślna i jednocześnie trochę wymyślona, sztuczna, zaplątana w konwencjonalne siatki odniesień i pisarskich tropów. Wierni czytelnicy "Trybów", którzy w tej powieści mogli przeczytać taką dwuznaczną deklarację -"Stwarzanie światów! Nie ma nic prostszego. Podobno wytrząsa się je z rękawa"- we "Włoskich szpilkach" i "Szumie" otrzymują nową legendę do map tychże światów. Ostatecznie okazało się do czego zmierzała pisarka cierpliwie, wytrwale, uparcie i nieustępliwie.                         

Ultima Tulli? Takie pytanie - nowa gra z nazwiskiem pisarki zrodziła się w mojej głowie po lekturze jej ostatnich książek. Jak wiadomo, nazwą "Ultima Thule" określano w średniowieczu północną krainę wyznaczającą kraniec znanego świata. Autobiograficzne powieści polskiej pisarki to jakiś nowy kres, do którego dotarła po latach eksperymentów narracyjnych, choć oczywiście jej droga, jak ta w realnej geograficznej przestrzeni, jest podążaniem za horyzontem, więc tak na prawdę nigdy nie ma końca. We "Włoskich szpilkach" i "Szumie" odkryłem na własny użytek głęboką konsekwencję jej strategii twórczej. Sztuczność wykreowanych światów można bowiem potraktować także najzupełniej dosłownie. Jako metaforę niemal absolutnego wyobcowania człowieka po przeżyciu totalitarnego piekła XX wieku. Rzeczy stają się już tylko rekwizytami, budynki teatralnymi dekoracjami, zza kulis wystają tryby mechanizmów poruszających wykreowaną rzeczywistość. To, co wydawało mi się wcześniej tylko literacką grą z motywami z Brunona Schulza, nabrało już nie tylko literackiego znaczenia. Proza Tulli rozkwitła jak krwistoczerwony kwiat ze stulonego pączka. Teraz ja już powinienem sTULLIć swoją mowę.