Pisarzy, którzy zdają sobie do końca sprawę w jakiej rzeczywistości- albo lepiej powiedzieć nierzeczywistości- żyjemy, jest naprawdę niewielu. Nie znaczy to, że ci nieświadomi prawdziwego stanu rzeczy, albo tylko udający, że nie wiedzą, o co chodzi, to są pisarze źli. Nie, oni mogą pisać znakomite książki, zadziwiać warsztatową biegłością, a nawet ukazywać trafnie jakiś fragment życia. Jednak zawsze to będzie tylko wycinek, aspekt, warstwa, albo coś ulotnego, co nie poddaje się weryfikacji. Natomiast istoty sprawy tam nie znajdziemy, przykrywa ją zasłona Mai, lub - co gorsza- błona podłości. A cóż to jest ta cała twoja Prawda, którą koniecznie musisz pisać wielką literą, jakby chodziło o Arcyważną Osobę - Very Important Person? Pyta cynik-kpiarz.

Odpowiadam, cytując konkretny przykład: Ideologia jest martwa. Zdechła. Nikogo już nie interesują rozważania Mao Tse-tunga. Marksa, Pol Pota, Lenina, czy Engelsa. To poszło do śmieci. Jest to jednak wciąż system sprawowania władzy. I sposób myślenia. Narzędzia trzeba będzie przy tym udoskonalić. Poeksperymentować z wolnymi ludźmi. Może się przecież okazać, że jest to sprawa socjotechniki i odpowiednio użytych pieniędzy. - czytam w jednym z rozdziałów książki Henryka Skwarczyńskiego "Szlachcic z Koluszek w Ameryce i innych egzotycznych krajach" wydanej w oficynie "Prohibita". Skwarczyński w tekście "Chińczyk o porcelanowym obliczu" trafnie rozpoznaje sytuację w Państwie Środka, jednak ta jego diagnoza o nowym etapie ma dla mnie charakter uniwersalny.

Ludzie współcześni, co dziwne w dużej mierze także my- Polacy, nie zdajemy sobie sprawy, co się naprawdę wydarzyło pod koniec  1989 roku w czasie tzw. Jesieni Ludów. Powróćmy więc do cytatu z tomu Skwarczyńskiego. Z tego, że roztrzaskało się to przeklęte "ideolo" rodem z ksiąg dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych "proroków" komuny, to wiemy. Że przywołam "Bal w operze" Juliana Tuwima:  Na potłuczonej szybie/ Sklepu z konfekcją "Lolo"/ Widać kawałek gazety:/ Litery IDEOLO... Lenin z cokołów w wielu krajach również został potłuczony i mało jest w Chinach z Mao, a ci którzy powołują się na Marksa, to dziś egzotyczni Obcy, ludziki z Czerwonej Planety, jacyś kosmici, Marksjanie. Jednak to ciągle niestety niczego nie zmienia mimo tak wielu zmian. Dlaczego?

System komunistyczny wciąż bowiem istnieje dzięki metodzie sprawowania władzy.  To właśnie o tym pisze nam wprost Skwarczyński, nie owijając niczego w bawełnę, może tylko w nitki chińskiego jedwabnika. Rozplątuję tu tę nić, dowodząc, że nie chodzi wyłącznie o Pekin, Szanghaj czy Tiencin, ale o Warszawę, Trójmiasto czy Kraków. Co więcej, śmiem twierdzić, że ta ohydna, lepka, śluzowata przędza łączy tak wydawałoby się odległe metropolie jak Moskwa i Nowy Jork! Albowiem po 1989 roku nastąpiła pełna konwergencja systemów panujących na Wschodzie i Zachodzie. One zlały się ze sobą jak płyny w naczyniach połączonych, albo zmieszały jak powietrze - to czyste i to przesiąknięte smrodem- po otwarciu bramy, śluzy, żelaznej kurtyny oddzielających strefy.

Komuna przesiąka dziś wszystko na całym nieboskim świecie swoim odorkiem, a nie fetorem, który w poprzedniej epoce z wielką intensywnością dręczył niewolników tłoczących się tylko w jednej zamkniętej przestrzeni geopolityczno-ideologicznej. Teraz ten zapaszek czuć już wszędzie: od Władywostoku po Vancouver. Wie to taki pisarz  jak Skwarczyński: artysta, erudyta i globtroter, nie zarażony syndromem globalizmu, internacjonalistycznej utopii, która posługuje się udoskonalonymi narzędziami i  eksperymentuje z ludzką wolnością przy pomocy nachalnej socjotechniki i grubej forsy. Skwarczyński jest na to odporny, bo to polski szlachciura. Swobodny pielgrzym rodem z Rzeczypospolitej z osobistym liberum veto woła to swoje : wolne, nie pozwalam!

Artykułuje tę swoją prywatną wolność, gdziekolwiek by był: czy na przedmieściach Chicago w La Grange, gdzie mieszka razem ze swoją żoną Eglė Juodvalkė, litewską poetką urodzoną w Stanach Zjednoczonych, czy też w licznych miejscach globu odwiedzanych na zasadzie podróży w przestrzeni, czasie i kulturze. Albowiem dla Skwarczyńskiego - Wiecznego Tułacza intelektualnego, syna słynnego historyka literatury profesora  Zdzisława Skwarczyńskiego - każdy przeczytany tom to nowy zamieszkany dom. Właśnie takie wielotorowe, symultaniczne wyprawy w głąb samego siebie, swojej rodzinnej historii, dziejów świata -także tego bardzo odległego, bo starożytnego, oraz do najbardziej egzotycznych zakątków Ziemi stanowią materię jego książek. Taki jest też mój wywiad z ich Autorem.

Fikcja literacka często nie nadąża za faktami o Polsce po roku 1989, skrywanymi pod grubą, tłumiącą warstwą przemilczeń i przeinaczeń. Tak jest właśnie z historiami głośnych politycznych mordów u zarania III RP, zbrodniami do dzisiaj niewyjaśnionymi, nie ze względu na brak dowodów, a z powodu "braku woli" rozwikłania tych krwawych wendett oraz ukarania ich prawdziwych sprawców i zleceniodawców. Jednym ze słynnych makabrycznych zdarzeń jest tajemnicza śmierć pary komunistycznych decydentów, małżeństwa PRL-owskich V.I.P.-ów, dwojga wiernych Moskwie towarzyszy - Alicji i Piotra Jaroszewiczów. Pamiętam to zdarzenie, jakby rozegrało się dziś, może dlatego, że zaczynałem wtedy pracę w radiu i śledziłem świat innym okiem, nastawionym na news.

Encyklopedia internetowa po niemal ćwierćwieczu śmierć Jaroszewicza opisuje z bezradną lakonicznością: Został zamordowany razem z żoną Alicją Solską w niewyjaśnionych okolicznościach, w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992, w swoim domu w Aninie przy ul. Zorzy 19 (pod tym adresem po wojnie mieszkał Julian Tuwim). Sprawców ani motywu nie wykryto, proces domniemanych zabójców zakończył się uniewinnieniem. Część materiału dowodowego w śledztwie została wykradziona z akt policyjnych, co stwierdzono w 2005. Następny akapit jest bardziej sensacyjny, otwarty na różne spekulacje oraz teorie spiskowe. Streszcza hipotezę Wywiadu Kryminalnego Komendy Głównej Policji postawioną w 2007 r. Historia ta sięga czasu tuż po zakończeniu II wojny światowej. Na stronie Wikipedii czytam o tym przypuszczeniu: zabójstwo Jaroszewiczów miało związek z archiwum hitlerowskim, którego część Jaroszewicz zatrzymał w Radomierzycach w 1945 jako pułkownik LWP, gdzie dotarł wraz z Tadeuszem Steciem i generałem Jerzym Fonkowiczem. Według analityków policji dokumenty, które trafiły później do prywatnego archiwum Jaroszewicza, zawierały informacje kompromitujące polityków z różnych krajów. Generał Fonkowicz zmarł w bardzo podobnych okolicznościach jak Jaroszewicz z Solską ledwie pięć lat później. Długo go torturowano, podczas napadu na jego dom w Konstancinie-Jeziornie 7 października 1997 roku. Chyba nie zdziwicie się, kiedy dodam, że nie inaczej zginął trzeci z naszych bohaterów.

Naturalnie słowa "bohater" używam wyłącznie w znaczeniu "protagonisty".  Zacytujmy raz jeszcze popularne internetowe źródło wiedzy: Tadeusz Kazimierz Steć został zamordowany we własnym mieszkaniu. Jego niewyjaśniona śmierć i nieujęcie sprawców stało się kanwą do snucia sensacyjnych hipotez dotyczących przyczyn tej zbrodni. Badane były liczne wątki, w tym homoseksualny. W związku ze śmiercią Stecia odbył się proces, w wyniku którego podejrzanego  uniewinniono. Powołuję się na Wikipedię bynajmniej nie z intelektualnego lenistwa. Łącząc znane i opisane oficjalnie fakty - w osobnych notkach biograficznych- chcę wyjść poza banalną wiedzę z biogramów.  Media też nie palą się do tej pory do podejmowania takich spraw. Sięgam więc po książki.

Informacje takie jak te czasem same układają się w logiczne ciągi, co niekoniecznie świadczy o tym, że takie puzzle tworzą jeden prawdziwy obraz świata. Mogą to być bowiem kawałeczki pochodzące z różnych zestawów i tylko przypadek sprawia, że ich krawędzie nagle pasują do siebie. Mimo tych zastrzeżeń warto przeczytać efekt reporterskiego śledztwa dokonanego przez nieżyjącego już sławnego polskiego reportażysty  Krzysztofa Kąkolewskiego, który wyżej wymienionym historiom - między innymi tym zbrodniom - poświęcił znakomite moim skromnym zdaniem tomy książki zatytułowanej "Generałowie giną w czasie pokoju". Że warto się z nią zapoznać, niech świadczy choćby "recenzja" "Gazety Wyborczej", która zawsze takie próby sprowadza do absurdu.

Co "recenzent" napisał o śledztwie Kąkolewskiego? Szukając wspólnego mianownika, pisze wprawdzie o swoich bohaterach, że ,,wszyscy byli mężczyznami", ale to chyba za mało, aby namawiać czytelnika do katowania 220 stron. Bo to, że wszyscy zginęli z rąk ubecko-żydowsko-sowieckiej mafii, wszyscy od dawna wiedzą. I że każdy miał sejf pełen "tajnych akt", wypchane w szwajcarskich bankach konta, w szafie habit templariusza, w biurku cyrkiel masona, w szufladzie wyświechtaną jarmułkę, na pawlaczu rower cyklisty, rewolwer enkawudzisty, czułki Marsjanina, po sześć palców u nóg - też było do przewidzenia. Słowem, drogi Autorze: więcej czadu, finezji i polotu. A najważniejsze: wyzwolić logikę z jej oków. Opinia w organie Michnika to dla mnie wielka zachęta!

Jednak nie chcę więcej pisać o tej gazetowej płachcie od lat zasłaniającej mi fakty. Nie zamierzam też szerzej omawiać dzieła Kąkolewskiego, bo nie on jest bohaterem tego mojego wpisu. Jest bowiem ważniejszy dla mnie polski autor, który ujawnił w tej kwestii informacje o wiele bardziej szokujące, o których nie śniło się czytelnikom brukowców III RP. Henryk Skwarczyński jest autorem reportażu "Jak zabiłem Piotra Jaroszewicza", w którym opisuje spotkanie z człowiekiem, który twierdzi, że jest mordercą pary bolszewickich, polskojęzycznych dygnitarzy. - Alicję załatwiłem strzałem z karabinu. Ze sztucera, żeby być dokładnym. Piotra przydusiłem. Paseczkiem. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego w ten sposób? Za Fieldorfa.  Zemsta za mord na generale Nilu?

Ale jest inny, ważniejszy motyw, bynajmniej nie patriotyczny. Zrobiłem to z polecenia agenta wywiadu rosyjskiego, generała Jaruzelskiego. - przyznaje się "cyngiel" i podaje, że Jaruzelski był nie tylko agentem sowieckim, ale moskiewską matrioszką, człowiekiem o podmienionej tożsamości. Właśnie ta wiedza o przeszłości Jaruzela miała zgubić Jaroszewiczów. Pytałem Skwarczyńskiego o los jego doniesienia do warszawskiej prokuratury. Odpowiedź pada w dalszej części mojego wywiadu. "Szlachcic z Koluszek w Ameryce"- zaczyna się od tekstu "Fenicja". Skwarczyński - jeśli dobrze rozumiem jego niełatwy, erudycyjny tekst- traktuje Fenicjan jako pseudonim Polaków, niepogodzonych z niewolą, Wiecznych Tułaczy szukających mitycznej Ojczyzny. Ja jestem Fenicjaninem. A ty? 

Hasło w konkursie brzmiało POLSKA FENICJA i nawiązywało do tytułu jednego z rozdziałów tomu "Szlachcic z Koluszek w Ameryce ...". Ezemplarze książki Henryka Skwarczyńskiego trafią do rąk Zbigniewa Kędziora z Katowic, Amadeusza Calika z Olkusza oraz Romana Taube z Milton Keynes. Wygranym gratuluję, wszystkim uczestnikom bardzo dziękuję i zapraszam do kolejnej książkowej zabawy. Pozdrawiam gorąco!