A więc stało się! Po orgii referendum i trzyletniej ciąży, po negocjacjach z Brukselą zakończonych cesarskim cięciem, dziś o północy narodził się BREXIT. To dziecko jest wynikiem rozwodu Wielkiej Brytanii z Unią Europejską. Rzadki to przypadek narodzin w takich okolicznościach. Ale w tej opowieści brak precedensów. Trudno też przewidzieć, jaką zakończy się puentą? Brexit się rodzi, Europa truchleje. Generalnie, wielka karramba!

Rozmawiałem ze sprzedawcą warzyw na targu. Miał stragan zasypany owocami. Większość z nich pochodziła z Unii Europejskiej - sam mi o tym powiedział. To dzięki jabłkom i gruszkom z kontynentu mój rozmówca od lat utrzymywał rodzinę. Ma za co pojechać na wakacje i wyskoczyć do pubu. Jeździ też dobrym samochodem. Czy cieszy się z brexitu? - zadałem mu niezobowiązująco pytanie. Byłem zaskoczony błyskawiczną odpowiedzią. "Jeszcze jak!" - rzucił bez zastanowienia. "Europa potrzebuje nas bardziej, niż my Europy!" - skwitował trochę opryskliwie, być może wyczuwając mój akcent. Coś we mnie drgnęło. "W takim razie, kochasiu, podaj mi trzy powody, dla których nie lubisz Unii" - zadałem pomocnicze pytanie. "Nic akurat nie przychodzi mi do głowy" - odparł, bez najmniejszego poczucia wstydu mój sprzedawca, po czym pochylił się nad owocami. Zapłaciłem i odszedłem. Wciąż jestem w szoku.

Brexit był właśnie takim odruchem bezwarunkowym, niezależnym od opinii ekspertów i statystyk. Wypływającym z trzewi. Nie ma znaczenia, że własne podwórko krzyczy na całe gardło: nie rób tego! Brexit to brexit, pamiętam parodię logicznego myślenia, zaproponowaną tym sloganem przez byłą premier Theresę May. Ten wirus okazał się niemożliwy do opanowania. Ludzie pragnęli brexitu z różnych powodów. Z przekonania, z głupoty i przekory. Ale także z niepohamowanej chęci powrotu do przeszłości. Do czasów, kiedy Wielka Brytania panowała na morzach i oceanach. "Britannia, rule the waves!" - do dziś śpiewają Brytyjczycy, machając flagami w Royal Albert Hall, gdy kończy się tam coroczny festiwal muzyki. Czują się wtedy niepokonani. Brexit zrodził się z imperialnej czkawki, tęsknoty za dawną potęgą. Także ze strachu, że nadejdą obcy i zmienią ten kraj nie do poznania. Z wyimaginowanego stanu oblężenia, w którym permanentnie żyją Brytyjczycy. Są narodem wyspiarskim. Każdy z 66 milionów Brytyjczyków jest wyspą. Trudno o organizm bardziej podatny na wirus. Ten rozwinął się w chorobę, na którą nie było szczepionki.

O północy Wielka Brytania przestała istnieć w strukturach Unii Europejskiej. Jeszcze przez rok płacić będzie składki do unijnego kufra, przez rok otwarte będą na oścież granice i nic na pierwszy rzut oka się nie zmieni. Nadal będzie można wjeżdżać na Wyspy bez wizy, z dowodem osobistym w dłoni. Ale ten okres przejściowy, do końca grudnia, będzie śpiewem łabędzim tego, co było i już nie wróci. Później zacznie się zakręcanie kurka. Brytyjczycy byli częścią europejskiego projektu, który dowiódł, że - choć z wieloma wadami - potrafi zapewnić Europie pokój i dobrobyt. Niespotykaną wcześniej ofertę wolności, z jednoczesnym poczuciem wspólnego obowiązku. Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. Brytyjski muszkieter nie wytrzymał tej prostej zależności. Doszedł do wniosku, że ma ostrzejszą szpadę i bardziej eleganckie ostrogi. Że lepiej sobie poradzi poza Unią, podpisując pakty i umowy handlowe, chociażby z Ameryką. Choć nie będzie to od razu widocznie, o północy kanał La Manche zacznie się poszerzać, a Atlantyk kurczyć. Będziemy świadkami stopniowej utraty środka ciężkości Europy. A co za tym idzie: równowagi.

Unia Europejska, o czym wiedział mój sprzedawca jabłek, jest największym partnerem handlowym Wielkiej Brytanii. Nie wykluczam, że będzie nim nadal, ale zapewne nie na tak dogodnych zasadach. Dobrze naoliwionego mechanizmu nie zastąpi nawet najlepsza atrapa. Już wkrótce dowiemy się o tym, gdy wprowadzone zostaną kontrole celne transportów z kontynentu. Odczujemy to w kieszeni ja - miłośnik jabłek - i on, wielbiciel brexitu.

Ale małżeństwo z Unią nie polegało jedynie na handlu. To nie był związek z rozsądku. Sporo było w nim serca i tej dziewiątej symfonii Beethovena. Także inne wymiary określały Wspólnotę: wymiana myśli naukowej i współpraca w dziedzinie bezpieczeństwa. Unia zapewniała swobodny przepływ ludzi, pieniądza, usług i towarów - to jej cztery główne przykazania. Bruksela stanęła w ich obronie i brexit odbędzie się bardziej na jej zasadach niż według żądań Londynu. Wielką Brytanię łączyło z Unią tysiące praw, które w chwili brexitu wdrożone zostaną do brytyjskiego kodeksu. Ale tylko w jednym celu. By zachować niektóre, a resztę odrzucić - jako niegodne Wielkiego Muszkietera. W tym prawa pracownicze, które od lat zapewniały ludziom na Wyspach godne warunki życia. W erze królowej Wiktorii istniał szesnastogodzinny dzień pracy. Nie wiadomo, jak długi będzie po brexicie. Oczywiście to retoryka, ale niepozbawiona sensu.

Dziecko brexitu ma wielu rodziców. Cała armia posłusznych brexiterów wykarmiła je własną piersią. Pierwszym, najważniejszym ojcem był Mr Eurosceptyk - postać oczywiście fikcyjna. Ale czy na pewno? On nie zniknął po wejściu Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej - mimo szeregu ustępstw, które pozwoliły Londynowi na odrębność. Zachował funta szterlinga, płacił obniżone składki do budżetu, mógł się także odwrócić plecami do strefy Schengen. Ale Mr Sceptyk nigdy nie był syty. Przez lata ostrzył długie noże, czekając na sposobność, by odciąć się od Wspólnoty. Co z tego, że siedział na tej samej gałęzi! Ojcem chrzestnym brexitu był premier David Cameron, syn milionera, intelektualnie poczęty w elitarnej szkole w Eaton. Studiując w Oxfordzie był członkiem ekskluzywnego klubu Bullingdon Club, gdzie z obecnym premierem Borisem Johnsonem bawili się w bycie lepszymi od innych. Aż zamarzyła się im większa piaskownica. To Cameron, by obłaskawić eurosceptyków, zaproponował Brytyjczykom referendum. Był przekonany, że idea pozostania w Unii zwycięży - był przecież jej wielkim orędownikiem! Liczył, że sukces, jaki dzięki temu odniesie, wzmocni jego polityczne ego. Że podporządkuje sobie tym samym parlament. Przeliczył się srogo: okazało się, że ponad połowa Brytyjczyków woli żyć poza Unią Europejską. Wielu z nich było przekonanych, że nazajutrz po referendum rozpoczną się masowe deportacje Polaków, Rumunów i Bułgarów. Także z niechęci do nich wyautowali Wielką Brytanię ze Wspólnoty. Jeszcze inni zrobili to w proteście przeciw latom zaciskania pasa, nie wiedząc, że od tego są wybory powszechne. Je można powtórzyć i zmienić rząd na inny. Tego nie da się zrobić z referendum.

Paradoksem jest to, że większość ludzi, którzy opowiedzieli się za brexitem, nie miała pojęcia o Unii Europejskiej. Wiem to z autopsji, po wielu rozmowach z tubylcami. Argument o odzyskaniu niepodległości jest absurdem. Podobnie teza o narzucaniu przez Brukselę praw, z którymi Londyn się nie zgadza. Co pięć lat Brytyjczycy głosowali w wyborach do europarlamentu. Kształtowali w ten sposób politykę Brukseli. Większość brexiterów nawet o tym nie słyszała. Słyszała natomiast o odzyskaniu 350 milionów funtów tygodniowo, które zamiast do Brukseli miały pójść na służbę zdrowia. To wmawiał Brytyjczykom w kampanii przed referendum obecny premier Boris Johnson. Wiadomo, każdy ma zdrowie, ale niestety nie każdy rozum. Nawet, gdy okazało się to kłamstwem, ludzie zagłosowali w referendum za brexitem. Gdy mówię im teraz, że prawie milion Polaków mieszkających na Wyspach nie wybiera się wcale do domu, nie chcą mi wierzyć. "Przecież oddaliśmy głos. Nie chcemy tu innych. Zamknijcie granice!". Nawet jeśli tak nie krzyczą, tak właśnie myślą. Też się przeliczyli. Nikt, kto pragnie pozostać na Wyspach, nie zostanie deportowany. Wielu jeszcze tu przyjedzie, zanim z nadejściem 2021 roku zakończy się okres przejściowy.

W tym newralgicznym momencie historii Wielka Brytania wykonała ostry skręt w prawo. Chce się izolować i rozwijać na własnych zasadach. Nie uznaje europejskiego etosu, do którego przyzwyczaiła nas wszystkich Unia Europejska. Ona także straci wiele - najważniejszego partnera handlowego, ważnego sojusznika z armią fachowców, którzy spakowali już manatki w Brukseli. To oni na przestrzeni lat aktywnie kształtowali unijne traktaty i akty prawne. Wielka Brytania jest też stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, nie wspomnę już o broni nuklearnej. W erze brexitu i Putina to wcale nie takie nieistotne. Moskwie zależy na tym, by osłabić europejską Wspólnotę. Strategia Kremla szyta jest grubymi nićmi. On także aktywnie starał się wpłynąć na wynik referendum, uruchamiając w tym celu fabryki fejków w St. Petersburgu. Kosmita wyposażony w lunetę widzi to jak na dłoni. Musi się stukać w zielone czoło, obserwując brexit.

Obecne niespokojne czasy wymagają jedności i zachowania wspólnych celów. Nie partykularnych gier i snów o potędze. Wielka Brytania jest dużym i bogatym krajem. Ma wspaniałą tradycję i historię. Gdy trzeba było, rzucała się do boju w obronie wartości nadrzędnych, o wiele istotniejszych niż brexit. Wielokrotnie też potrafiła uderzyć się w piersi, gdy popełniała błędy. Tak było z niewolnictwem i z kolonialną skazą Korony. Tym razem Londyn robi krok w nieznane - i choć, jak łatwo się zorientować, nie jestem największym fanem tego kierunku, doceniam, że czyni to w obronie demokracji, bo jej najpotężniejszym narzędziem jest referendum. Zignorowanie jego wyników wykastrowałoby moc decyzyjną, jaką dysponuje naród. Dziś wiemy, że po referendum nie należy sięgać pochopnie. David Cameron dał Brytyjczykom w prezencie nabity pistolet, w którym brakowało tylko jednej kuli - w rosyjskiej ruletce zazwyczaj jest na odwrót. Nic dziwnego, że Brytyjczycy palnęli sobie w głowę. Przy okazji zranili Europę. Te rany się zagoją i zabliźnią - sugeruje to burzliwa historia naszego kontynentu. Wielka szkoda, że będzie musiał to przeżyć.