Wchodzę do labiryntu pamięci. Wokół wilgoć i zapach uwięzionego czasu. Tajemnicze wzory na ścianach wciągają mnie głębiej. Wstrzymuję oddech. Na przemian otwieram oczy i opuszczam powieki. Tak wyświetlają się kadry, których jeszcze nie ma. To powraca przeszłość, która dopiero stanie się za chwilę. By ją wskrzesić, fotografuję w czasie dokonanym. Nieodwracalnie minionym.

Moja fotografia tęskni za tym trybem. Szuka jego śladu w przestrzeni i tym wszystkim, co przez stulecia zaszło między nią a płynącym nieuchronnie czasem. Ja nie buduję historii, nie rozwijam wątków. Interesują mnie wyłącznie obrazy. Na szczęście w Lublinie historia namalowała ich wiele.

Wkradam się do opuszczonych kamienic. Zaglądam na podwórka, szukam nowych perspektyw. Co drugi oddech wystarczy, by wejść w nierzeczywistość. A wtedy byle nie spłoszyć. Nie przerysować, nie skazić. Staram się zanurzyć w przeszłości tego miasta, jak przybysz, który po raz pierwszy zobaczył je na własne oczy. Dlatego pukam do drzwi, których nie ma. Kłaniam się w pas murom i wchodzę nieproszony, pamiętając by nie zostawić na wycieraczce błota.

Jestem obcy. Jak obce było kiedyś to ciało, które umarło zapisując Lublinowi w testamencie swą duszę. To ją chcę fotografować najbardziej. Ona śpi na podzamczu, a gdy się przebudzi, wyruszy w półkoliste ulice starego miasta. Słyszę to wyraźnie, choć nie słucham wcale. Widzę, mimo że nie chcę tej pustki dostrzegać. Patrzę na Lublin wewnętrznym okiem. Kradnę mu zdjęcia i znikam. Za to zostawiam w zamian cząstkę siebie. Niech się błąka po tych samych księżycowych ulicach.