Wsiadam do kapsuły czasu. Właściwie wchodzę do niej przez bramę. W nozdrza uderza mnie woń przystrzyżonych trawników, a w głąb parku Greenwich wsysa długa asfaltowa nitka. Na jej końcu człowiek staje w pokorze. Kurczy się i na moment nie przyjmuje tlenu. Widok jest niezwykły - obok biegnie zerowy południk, Meridian, a na wprost, po drugiej stronie Tamizy, rosną gmachy ze szkła i stali. Gdy przymknąć oczy, słychać tętent kopyt. Tu jeździł konno król Henryk VIII, gdy zastanawiał się nad papieskim rozwodem. Greenwich - muszę przyznać - jest dla mnie spiżarnią historii. Fotograf, prędzej czy później, traci w niej głowę.

To dziwne uczucie, gdy robi się zdjęcia jedną nogą stojąc na wschodniej, a drugą na zachodniej półkuli. Niby to kwestia umowy, ale wierzcie mi, zawsze czuję delikatne drżenie. Ja - mały fotograf - naciskam migawkę w gilotynie przestrzeni. Niby nic się nie dzieje, ale podświadomie dążę do zachowania symetrii. Zresztą w Greenwich nie tylko przestrzeń biegnie umownie. Podobnie jest z czasem. Tyka w obserwatorium na wzgórzu, jak wieczny helleński ogień. Płonie w olbrzymim, kwarcowym  zegarze i karmi preferencyjnie resztę świata. Kilka miejsc po przecinku, cyfry zmieniają się tak szybko, że równie dobrze mogłyby stać w miejscu. Ludzkie oko tego nie dostrzeże, ale właściwie ustawionej przysłony, nawet czas nie oszuka.

Gdy stoję na wzgórzu patrząc w kierunku Londynu, lubię przenosić się w czasie i przestrzeni. Wyobrażam sobie to miasto w starej, tudorskiej szacie. Mroczne i wilgotne, pachnące żywicą. Potem wystarczy skierować wzrok na nowoczesnego jeża wieżowców Docklands, by, jak w powieści Vernego, pokonać wieki jednym ruchem źrenicy. Gdy przyjechałem po raz pierwszy nad Tamizę, po jej północnej stronie były tylko opuszczone doki. Nadal istnieją, ale teraz myją stopy drapiącym chmury bankom. Starych doków już z parku Greenwich nie widać. Utonęły nieszczęsne w morzu pieniądza i możliwości. Ja nadal je widzę. Wystarczy, że przymknę oczy. Osiodłane jachtami oligarchów, czekają cierpliwie na trzęsienie ziemi.

Jeden taki suchy dok lubię najbardziej. W nim utknął okręt Cutty Sark i nigdy więcej z niego nie wypłynął. Kiedyś, kpiąc z oceanów, przewoził herbatę i zioła. Teraz uwięziony w bańce ze szkła, żegluje donikąd. Pieszczą go stopy turystów i oślepiają aparaty fotograficzne całego świata. Cutty Sark drzemie dostojnie w swym łożu. Z opuszczonymi jak kotwica powiekami, czeka cierpliwie na przypływ innego czasu.  Nie słychać trzepotu jego żagli, ani rytmicznego stukotu wioseł o wodę. Ale gdy przymykam oczy, widzę jak żegluje. Dumny i wyzwolony, choć na wieki spętany.

Greenwich serwuje jeszcze jedną podróż - tym razem wokół ludzkiego podniebienia. Wystarczy wejść pod dach starego marketu, by za kilka funtów poczuć smak ziemskiej kuli. Wegetariańska kuchnia z Etiopii konkuruje z pikantną Karaibów. Chińska siłuje się z tajską, a  japońska z polską. Tam, na kilkunastu metrach kwadratowych targu, rozgrywa się wojna o kubki smakowe. Armie makaronów, ryżu i pierogów staczają nieziemskie na podniebieniu boje. Na targu nie fotografuję, bo nie mam trzeciej reki. Zazwyczaj obie wrzucają kalorie do pieca. Zdjęcie nie zając, nie ucieknie. A fotograf jeść musi, bo jak nie je, umiera.

Wieki temu ten niewielki port przy ujściu Tamizy był oknem na świat matki Anglii. Utrwalili go to na płótnach starzy mistrzowie, a my, współcześni, możemy wąchać ich farbę w muzeum położonym u stop parkowego wzgórza. Po drugiej strony ulicy, nieskażona upływem czasu i wody w rzece, stoi słynna Morska Akademia. Dziś to jeden z najpopularniejszych planów filmowych. Jej imponujące budynki udają stary Londyn w ekranizacjach klasycznych, brytyjskich powieści lub Paryż, jak choćby w ostatniej, kinowej wersji "Nędzników".

Golutka Akademia, bez wszędobylskich bilbordów, wygląda dziewiczo, jak wówczas, gdy była wylęgarnią marynarzy. Tu kształcili się śmiałkowie zamorskich podbojów. Tu bywał słynny admirał Nelson, zanim stracił życie w bitwie pod Trafalgarem. Dziś jego posąg stoi na granitowej kolumnie w centrum Londynu, skąd w myślach odlicza uderzenia Big Bena.

Nigdzie lepiej niż w Greenwich nie widać symbiozy, w której Londyn żyje z Tamizą. Ta rzeka wije się przez miasto jak potężny boa dusiciel. Bez niej Londyn byłby pustynią, suchym kretowiskiem. Tymczasem Tamiza podaje mu w płynie wszystkie minerały. Karmi piersią piaskowych cyplów i chłodzi kamienne czoło. Zawsze była wyrzutnią, która wypluwała w świat dzielnych Wyspiarzy - niegdyś na statkach, dziś w samolotach z lotniska położonego nieopodal jej koryta. Majestatyczna i szczodra, Tamiza też daje się fotografować. To wierna rzeka fotograficznych marzeń.