​Fotografia nie powinna ukazywać rzeczywistości. Od tego jest lustro. Nie stawia na niej własnej pieczęci. Odwraca jedynie obraz i drwi z mózgu. Dlatego wymyślając aparat, cywilizacja rzuciła nam wyzwanie - Idź i rób zdjęcia, ale nie kopiuj świata. Zostawiaj w kadrze kawałek siebie. Unikaj tanich sztuczek i kieruj zasadą: więcej to mniej, a mniej to więcej. Gdy podnoszę aparat do oka pamiętam o tym cyrografie. Zdjęcia są wypadkową optyki, światła i czasu. To stan embrionalny, zaledwie początek. By mogły stać się czymś więcej, muszą obrać własną tożsamość.

Tego dnia ziemia nie trzęsła się od wybuchów. Nieba nie rozświetlała zorza pożarów. Jednak chodząc wzdłuż Motławy nie mogłem wyzbyć się uczucia, że kilkadziesiąt lat w historii to zaledwie chwila. Bezsens wojennych zniszczeń Gdańska towarzyszył mi na każdym postawionym kroku. Przyglądałem się bliznom w oczodołach miasta. Widziałem w nich godność i siłę przetrwania. Doceniałem mitologiczne dzieło odbudowy. Zawsze w takich chwilach widzę na przemian - w czasie teraźniejszym i przeszłym. Interesuje mnie to, co jest i czego już nie ma. Dlatego fotografując, naginam rzeczywistość, by po naciśnięciu migawki pojawiła się zjawa. W tym przypadku jest nią widmo nieistniejącego miasta. Tego dnia Gdańsk tak właśnie wyglądał - drzemał spleciony z wężem swego losu.

Aparat jest łącznikiem między tym, co było i co za chwilę się stanie. Moment powstania zdjęcia nie ma większego znaczenia. Ważniejsze są emocje zawarte między okładkami książki. Jeśli zdjęcie przedstawia jedynie chwilę, nikt go nie odczyta. Może być efektowne, ale nie skłoni odbiorcy do zgłębienia kontekstu. Pochodzę z Podbeskidzia. Bardziej czuję stoki Babiej Góry niż barokową pajęczynę starego Gdańska. Jednak stąpając po odbudowanej tkance, staję się gdańszczaninem. Dlatego w zdjęciach oddaję hołd jego wskrzesicielom. Pochylam się również nad tymi, którzy miasto zbudowali, a potem bezmyślnie skazali je na ruinę. Zawsze mam przed oczami satelitarne mapy Google'a i ten bajeczny album lotniczych fotografii z czasów, gdy Gdańsk nazywał się Danzig. Suma tych obrazów mnie inspiruje. Rożnica niezmiennie przeraża.

Gdańsk odwiedzam zazwyczaj zimą. Jest wtedy surowy, pusty, bardziej czarno-biały. Letnie tłumy turystów dawno połknęły lotniska. Ulice wydają się szersze, a kamienice bardziej strzeliste. Gdańsk wtedy jest mój, a ja jestem dla niego. Może dlatego miasto pozuje bez wstydu, jakby wiedziało, że go nie skrzywdzę. I słusznie. Nie jestem przecież koniem trojańskim. Niczego nie knuję i nie wyszydzam. Pragnę jedynie delektować się pustką i szukać Gdańska, który odpłynął.

W ostatnim dniu pobytu nad Motławą spotkałem dwie zaparkowane syreny. Jak Odyseusz poczułem tęsknotę do morza i tego, co przez wieki przypłynęło do nas Bałtykiem: do tamtej kultury, architektonicznych cudów i różnorodności, która mogła być, ale nie przetrwała. Moje fotograficzne podróże nie pochodzą z Homera. Nie jestem poetą, a Gdańsk to nie Itaka. Ale podglądając świat obiektywem, nawiązuję łączność z każdą mitologią.