Siedzę przed komputerem i usiłuję ogarnąć ten rok. Nie ogarniam. W głowie kłębią się wydarzenia i daty, miejsca które widziałem i do których nie dotarłem. Widzę twarze przyjaciół. Tych, którzy rozpoczną ze mną Nowy Rok i tych, którzy postanowili zostać w starym. To czas ważenia roku i mierzenia nas samych. Nie pomaga fakt, że za oknem przeciąga kości wiosna. Powinno być biało i mroźnie, a jest ciepło i szaro. Taki przed świętami lubi być Londyn.

Na szczęście w mojej oazie pojawia się źródło. Nazywam je źródłem wszystkiego. Dom, który zazwyczaj pulsuje głuchymi uderzeniami w klawiaturę, dziś brzmi jak kiedyś, gdy dzieci mieszkały z nami. Na schodach słychać galopujące kroki, przed łazienką ustawiła się kolejka i lodówka szczupleje szybciej niż zwykle. To moi dorośli synowie zjechali na święta. Zamykają się w swoich pokojach, by pakować prezenty. Potem ukradkiem wkładają je pod choinkę.

Nie spędzamy Bożego Narodzenia w kościele. Przyznam, że nie śpiewamy nawet kolęd. Karpia zamieniliśmy w łososia, a w piekarniku rozsiadł się brytyjski indyk. Ale kiedy siadamy razem do wigilijnego stołu, rozsadza mnie radość, jakby w londyńskiej stajence rodziło się nowe życie.

Patrzę na żonę. Ona patrzy na mnie – widzimy małych brzdąców topiących w barszczu klocki Lego. Tymczasem przede mną, dwóch dorosłych mężczyzn rozmawia o polityce… i o babci, która narzeka na zdrowie. Jesteśmy razem. Jutro do moich dorosłych synów dołączą ich dorosłe dziewczyny. Potem wezmę żonę za rękę i z psem pójdziemy w kierunku Betlejem,  na długi, świąteczny spacer.

Pełnia szczęścia, jak pełnia księżyca, zaleje nas bożonarodzeniowym światłem.