​Mam 54 lata. Nie wstydzę się słoi na karku. Pamiętam 3 maja 1982 roku i pierwszą demonstrację w Krakowie po wprowadzeniu stanu wojennego. Trzeba było trochę odczekać. Nie ze strachu. W zimie armatka wodna groziła zapaleniem płuc albo gorzej. Ale maj był już ciepły. W maju można było wyjść na ulicę. Zaczęło się od mszy w Mariackim. Na płycie Rynku zebrało się kilkadziesiąt tysięcy osób. Oni tylko czekali na sygnał. Gdy padł rozkaz, z uliczek wjechało ZOMO. Zaczęło się pałowanie.

​Mam 54 lata. Nie wstydzę się słoi na karku. Pamiętam 3 maja 1982 roku i pierwszą demonstrację w Krakowie po wprowadzeniu stanu wojennego. Trzeba było trochę odczekać. Nie ze strachu. W zimie armatka wodna groziła zapaleniem płuc albo gorzej. Ale maj był już ciepły. W maju można było wyjść na ulicę. Zaczęło się od mszy w Mariackim. Na płycie Rynku zebrało się kilkadziesiąt tysięcy osób. Oni tylko czekali na sygnał. Gdy padł rozkaz, z uliczek wjechało ZOMO. Zaczęło się pałowanie.
Zdjęcie z czwartkowego protestu w Warszawie przeciwko zmianom w sądownictwie autorstwa PiS /Marcin Kmieciński /PAP

Byłem na pierwszym roku studiów. Można powiedzieć szczylem. Wpadliśmy do bramy, gdzieś między Jana a Floriańską. Pobiegliśmy na ostatnie piętro w nadziei, że dachami uda nam się uciec. Niestety drzwi były zamknięte. Trzeba było przełknąć ślinę i zejść po schodach. Tam w bramie czekali już chłopcy w kaskach. Nie zapomnę tego momentu. Jeden z nich, uderzając pałką o dłoń, rzucił: "Raus! Wychodzić!". Dwa słowa. Jedno niemieckie, wyssane z mlekiem filmów o wojnie, drugie polskie. Nie miałem wątpliwości, po której oni byli stronie. Tak po raz pierwszy hartowała mi się stal.

Jeszcze tego samego dnia widziałem ludzi zrzucanych z dachów strumieniem milicyjnych polewaczek. Matki błagające o litość, gdy cylindry z gazem łzawiącym dusiły im dzieci. Dorosłych plączących w Sukiennicach i młodych idących na szaniec.

Miesiąc później była kolejna miesięcznica stanu wojennego. Tym razem rozegrała się na skrzyżowaniu Starowiślnej i Dietla. Ten człowiek był starszy ode mnie. Miał z trzydzieści lat. Widziałem jego twarz, gdy milicjanci przyciskali go do muru radiowozem. On krzyczał, a oni noga na gaz.

Potem była już tylko cisza przerywana wystrzałami. Podbiegaliśmy do zomowców na wyciągniecie ręki. Pluliśmy im w twarz. Rzucaliśmy brukiem w kaski. Gdy szarżowali, dawaliśmy dyla. Nie mogli nas dogonić, bo byli na psychotropach. Mieli tarcze, wysokie buty i gogle na oczach. Tego dnia też hartowała się stal.

Po raz trzeci utwardzałem się miesiąc później, gdy na Grodzkiej podbiegaliśmy do polewaczek i czystym uderzeniem metalowego kosza wybijaliśmy im oczy. Bez świateł były ślepe. Potem próbowaliśmy łapać sikawki na lasso, żeby je wygiąć. Póki byliśmy blisko, nic nam nie groziło. One miały tylko daleki zasięg.

Byłem wtedy z Tadziem. On już nie żyje. Dwa lata temu kupił mieszkanie w Częstochowie i wypadł z okna malując futryny. Polska kultura straciła znakomite pióro, a ja dobrego przyjaciela. 

Z Tadziem nosiliśmy plecaki, a w nich suchą odzież na przebranie. Woda z sikawek była fluorescencyjna. Tak zomowcy wyławiali w nocy studentów, którzy wracali do domu z demonstracji. Historie o imieninach u cioci w takich sytuacja nie pomagały. Nosiliśmy też w klapach oporniki. Ci odważni duże, a ci mniej dzielni małe. Ja nosiłem mały. Ale nie Tadzio.

Pewnego dnia złapali go na plantach. Zaprosi do suki bez okien i kazali podać ulubiona liczbę - tyle dostawało się palą. To był dość komplikowany wybór. Jak się wybrało za małą, dostawało się dziesięć razy tyle. Jeśli za dużą, można było zdechnąć z bólu. Tadziu wybrał dziesięć i tyle dostał. Gdy oglądałem jego fioletowe plecy, znowu hartowała mi się stal.

Ostatnie hartowanie przeżyłem parę dni temu, gdy z sejmowej mównicy padły słowa nazywajcie opozycję mordercami, gwałcące wszelkie normy parlamentarnego języka, a także zasady dobrych obyczajów. Słowa Jarosława Kaczyńskiego wywołały olbrzymi sprzeciw, ale w moim rankingu hartowania nie uzyskały medalowej pozycji. To nie ten czas i nie te okoliczności. Ale czwarte miejsce poza podium muszę zarezerwować dla prezesa.

Dziś patrzę jak przez Polskę przelewają się protesty. Naród tańczy na beczce z prochem i wystarczy jeden niedopałek, żeby to wszystko poszło z dymem - 28 lat demokracji, z trudem budowane standardy i instytucje. Podwaliny demokratycznego państwa i normalny sensowny dialog. Sporo, jak na jedno ognisko.

Nie chcę, żeby młody ludziom właśnie dziś hartowała się stal - nie po to hartowałem swoją przed laty. Ale każde pokolenie ma swoją hutę, swój własny martenowski piec. Nie mnie dyktować innym jak plastyczne mają być ich wartości. Jak odginać powinny się od norm, albo jak niewzruszonym mają być kręgosłupem. 

Może znowu nadszedł czas utwardzania przekonań? Może znowu trzeba stanąć po właściwej stronie muru. Ludzie zamieszkali na ulicach nie dlatego, że tam im wygodniej. Odebrano im prawo do realizowania wizji kraju normalnymi metodami, bo to co się dzieje w Sejmie jest farsą. Za trzydzieści lat napiszą na Facebooku jak pewnego lipca gorączkowym strumieniem wytapiała się ich stal.

(ph)