Wchodzę do Jerozolimy jedną z siedmiu bram. Każda z nich wita pielgrzyma jak swego. I choć jestem na Bliskim Wschodzie, czuję, że to miasto należy też do mnie. Jakbym nagle znalazł się przy rodzinnym stole. Jakbym wszedł na znajome z dzieciństwa podwórko. Wszyscy nosimy w sobie cząstkę Jerozolimy i nieważne, czy pochodzimy znad Wisły, czy Jordanu. To miasto jest matecznikiem, a my jego dziećmi. Już pierwszego dnia wzięło mnie za rękę i poprowadziło w głąb siebie.

Jerozolima jest tortem pokrojonym nożami historii i kultur. To dzieło Wielkiego Cukiernika. Włożył ciasto do pieca i podał światu, a świat - łakomczuch - z radością je przyjął. Potem przekazywał je z rąk do rąk, równał z ziemią i wznosił nowe mury. Dziś ten zlepek języków kojarzy się męką Chrystusa i płaczem Żydów. Góruje nad nim kopuła meczetu, a spina to wszystko pajęczyna politycznego niebytu.

Bywałem w miejscach, gdzie egzotyka gwałciła zmysły aż do odrętwienia. W takich przypadkach ratowała mnie dyscyplina - jedna półkula mózgu daje rozkaz ręce, by co chwilę podnosiła aparat do oka, druga w porę nakazuje jej spocząć. Pozornie nic się nie dzieje, ale ta walka to ważny poligon - kiedy zdjęcie robić, a kiedy go zaniechać? Czy będzie miało znaczenie, czy stanie się jedynie złomowiskiem cyferek? Bez tej osłony, odwiedzający Jerozolimę, będzie patrzył wyłącznie przez celownik aparatu. Nie doświadczy tego miasta. Wróci z odgniecionym na policzku korpusem i złudzeniem, że był pielgrzymem. W rzeczywistości zagubił drogę. Zbłądził.

Powściągliwość jest cnotą, również w fotografii. Spędziłem w Jerozolimie trzy dni i trzy noce. Upływ czasu wyryty na jej murach czyni z nas niedojrzale jabłka, które z podziwem patrzą na stary konar. To miłe uczucie znaleźć się ponownie w pierwszej klasie i z otwartą twarzą powtarzać alfabet...o Jerozolimie. Jak po żydowsku płacze przed wielką ścianą, jak po chrześcijańsku uczy nas Golgoty czy w końcu, jak rakietami meczetów wysyła ku niebu muzułmańską skargę. Wielu jest w Jerozolimie profesorów. Jej dostojny kamień uczy nas tradycji i wzajemnego szacunku. Prorocy w garniturach mogliby na tych wykładach dużo się nauczyć.

Czasami zębate koła Jerozolimy zachodzą na siebie ze zgrzytem. Nie wszystkie kawałki tego tortu mogą się znaleźć na jednym, zgodnym talerzu. Istnieją granice, które mimo symbiozy kreślą zakazy lub, jak kto woli, konieczny obowiązek. W politycznym labiryncie Jerozolimy wiele jest ślepych zaułków. Uważny pielgrzym powinien je dostrzec.

By dotrzeć do Ściany Płaczu, trzeba przejść najpierw przez cieśninę wstydu. Tak w duchu nazwałem machiny, które prześwietlają każdy turystyczny plecak. Obsługują je panowie w mundurach - uprzejmi i stanowczy. Ja przeszedłem, ale dziesiątki tysięcy mieszkańców Jerozolimy nie mogą odwiedzić tej części swojego miasta. Jak zawsze są dwie strony medalu: islamski awers i żydowski rewers. Ludzie chcą żyć i modlić się w spokoju - to prawo niezaprzeczalne i należne każdemu. Choć rozumiem konieczność tych środków, żal mi, że tak wygląda wejście do jednego z najświętszych miejsc na ziemi.

Do Meczetu na Skale, mimo kilku prób, nie udało mi się dostać w ogóle. Widocznie się nie starałem, a może mnie nie chciano. Zawsze pragnąłem zobaczyć od środka tę złotą kopułę, by zmierzyć obiektywem jej duszę. Ten pan profesor był niedostępny... zbyt zajęty, zmęczony... może się uda następnym razem.

Mnie pisana była ściana pełna płaczu. Co czuje fotograf, gdy staje pod gigantycznym murem, a u jego stóp, w transie, modlą się ludzie? Jak się zachować, jak stąpać po świętym miejscu, a może niewidzialnie unieść się nad ziemię? Zniknąć, by ponownie pojawić się na chwilę? Ściana Płaczu była dla mnie osobistym wyzwaniem. Nacisnąłem migawkę kilka razy, ale nie pod dyktando światła, lecz taktu. Czułem się gościem, przybyszem z zewnątrz. Nie doświadczyłem jednak karcącego wzroku, zaledwie kilku pytań - skąd jestem i który raz w Jerozolimie? Zaraz potem pojawiał się uśmiech, dla którego warto było się poddać promieniom Roentgena.

Chciałem uchwycić symetrię tego miejsca. Ducha tego, czego już nie ma - świątyni zburzonej przez Rzymian i wielkiej tęsknoty za tamtym czasem. Doświadczyć obiektywem jedności diaspory. Pod Ścianą Płaczu religia przenika poczucie narodowej dumy, niczym krew rozlana na śniegu. To dowód na to, że Żydzi istnieją, że umknęli falom Czerwonego Morza i nie poddali się ogniom nazistowskich kominów. To również miejsce żalu za stratą, której w przypadku tego narodu nie da się porównać z żadną inną historią. Wielka Ściana Płaczu była dla mnie lekcją pokory. Ten mur jest jednym z najstarszych profesorów.

Jeszcze parę słów o innym wykładzie, tym razem w wykonaniu chrześcijańskiej świątyni. Zbudowano ją na miejscu Męki Pańskiej, tam, gdzie na chwilę spoczął Chrystus, by po trzech dniach stać się istotą Wielkiej Nocy. Bazylikę Grobu Pańskiego wypełniają po brzegi pielgrzymi z całego świata. Nie jest ona wyłączną własnością żadnego Kościoła, a jej bezpieczeństwa strzegą duchowni w różnych sutannach. Świetnie dogadują się ze sobą. W środku nie słychać ech luterańskich żądań ani gniewu Henryka, który odwrócił od Watykanu moją angielską wyspę. Nie ma nawet śladu zwaśnionych satelitów, krążących po różnych orbitach Kościoła.

W Bazylice Grobu Pańskiego panuje spokój i podobne poczucie wspólnoty, która niecały kilometr niżej, u stóp jerozolimskiej góry, daje radość starszym braciom w wierze. Tylko znaki krzyża, wyryte przez templariuszy na ścianach świątyni, przypominają o szczęku oręża i ofiarach, które ludzkość poniosła w obronie tego miejsca. Z żądzy lub jej braku. Dla Boga i wbrew Bogu.

Wracając do Londynu miałem wrażenie, że ugryzłem Jerozolimy za dużo i nie mogę przełknąć. Myślę, że wielu z takim uczuciem opuszcza to miasto. Jego różne kawałki smakują inaczej, są nierówne i z różnych zrobione składników. Ale tort jest jeden, a każdy z nas - bez względu na wiarę czy kolor skóry - posiada ten sam układ pokarmowy. Identyczny! Z fotografią jest podobnie. Kradniemy Jerozolimie niezwykłe obrazy, oszołomieni jej szczodrością i egzotyką. Oby nie za dużo, bo nie przejdzie przez gardło. Niech najpierw dojrzewają pod powiekami, a dopiero później na mrugających ekranach. Te zdjęcia trzeba strawić, by przez nie pojąć samych siebie. Drukuję je i wieszam na ścianie. Co kilka dni jedno, nie częściej. Powoli. Tę kroplówkę nazywam - moją Jerozolimą.