Nie chciałem lecieć do Chorwacji. Przez lata udawałem, że nie istnieje. Znajomi mówili - jedź, to piękny kraj. Cudowne morze, słońce i murowana pogoda. Dla mnie Bałkany były wyrostkiem robaczkowym Europy. Już raz pękł, a jego zatruta krew zalała nie tylko piękne, chorwackie góry. Zanim zakrzepła, utopiła Bośnię i Serbię. Nie miałem skojarzeń z wakacjami. Wojna w Jugosławii pochłonęła ćwierć miliona ludzkich istnień. Wywołał ją potwór nacjonalizmu, który za życia Tito udawał, że śpi. Ten dramat o antycznych proporcjach rozegrał się w XX wieku, u stóp Europy, w samym środku mojego życia. Stał się dla mnie bolesną cezurą. Dlatego przez lata nie chciałem jechać do Chorwacji.

Gdy Jugosławia zaczęła pękać w szwach, pracowałem w BBC. Właśnie urodził się mój pierwszy syn. W domu kwiliło młode życie, a w pracy otaczała mnie jugo-śmierć. Bałkany były wulkanem. Nikt nie wierzył, że erupcja może nastąpić tak szybko. Przecież jeździliśmy nad piękne, chorwackie morze, Sarajewo było gospodarzem zimowych igrzysk, a Czarnogóra zawsze wabiła turystów z całej Europy. Wystarczyło jednak kilka szaleńczych przemówień, a potem kilka rzuconych rozkazów, by z brzucha ziemi wydobył się ryk. Lawa nienawiści zalała tę ziemię od Zagrzebia po Belgrad. Padł pierwszy strzał. Później już nikt ich nie liczył. Po starym porządku, jak w Pompejach, został tylko skulony ślad.

Szkoda, że nie urodziłem się później. Nie pamiętałbym wówczas młodych chłopców w mundurach i tych starszych, z trudem niosących kałachy. Mogłem też urodzić się wcześniej. Wówczas traktowałbym wojnę w Jugosławii inaczej. Może byłaby dla mnie zaledwie epizodem, który wydarzył się pół wieku po upadku Berlina? Czymś mniejszym, mniej bolesnym?

Z odrętwieniem patrzyłem na studyjne monitory. Wlewały się do nich przerażające obrazy z chorwackich, bośniackich i serbskich stacji telewizyjnych. Prześcigały się w ukazywaniu okrucieństw, jakby brały udział w makabrycznym konkursie. Pamiętam rowy wypełnione pulsującymi ciałami, rozstrzelanych ludzi na własnych podwórkach i cywili zmasakrowanych w kolejce po chleb. Ktoś na wiolonczeli grał Bacha na zgliszczach Sarajewa, ktoś inny walczył o życie w Srebrenicy. Surowe obrazy wyciskały swe piętno. Przyjmowałem je bez znieczulenia - taka była robota, taki był obowiązek. Po kilku latach bratobójczych walk, bałkańskiego potwora poskromiły amerykańskie bombowce. Zbyt późno nadszedł pokój, który nigdy nim nie będzie - myślałem. Ludzie nie siedli przecież przy okrągłym stole, zrobili to, co podyktował im Wielki Brat. Po co więc miałem jechać na Bałkany?

Minęło okrągłe dwadzieścia lat. Tej wiosny poczułem, że w końcu nadszedł właściwy czas. Lato spędziłem na łodzi, kołysząc się miedzy chorwackimi wyspami. Pogoda nie dopisała, ale nawet tego nie zauważyłem. Ściskając aparat w dłoni, zapisywałem w kadrze rytm tej podroży. Bez wcześniejszego programu, bez przemyśleń, które zazwyczaj towarzyszą mojej fotografii. Z podniesionym obiektywem do twarzy strzelałem, strzelałem, strzelałem.

Nie szukałem na siłę bolesnych śladów wojny. Gdybym chciał, znalazłbym je bez trudu - wypalone pióropusze serbskich osad, do dziś straszą niecały kilometr od brzegu Adriatyku. Każda mieścina ma też pomnik ojca współczesnej Chorwacji, Franjo Tudmana. Dla Chorwatów to bohater; dla świata - jeden wielu zapalników bałkańskiej pożogi. Na ścianach domów widać podobizny generała Gotoviny. Skazany przez trybunał w Hadze za zbrodnie przeciwko ludzkości, zwolniony został dwa lata temu. Sąd wyższej instancji uznał, że jest niewinny. Jego życiorys jest dla Chorwatów ołtarzem.

Jakie są te zdjęcia? Wyczekane, odrobinę niechciane. Na pewno ważne. Stały się egzorcyzmem dokonanym nad pamięcią. Dowodem, że istnieje coś, co nie istniało. Ma niebo i ziemię. Jest i piękne i niewinne. Chorwacja jest bezapelacyjnie piękna. Bez względu na szerokość geograficzną, to ludzie są najmniej atrakcyjną częścią krajobrazu. Wygumowali najnowszą historię Bałkanów. Zastygły tak w pozornej zgodzie, a ich granice czekają, aż ktoś znowu je przesunie. Oby tak się nie stało. Narodziły się wprawdzie nowe pokolenia Serbów, Chorwatów i Bośniaków, ale mieszkają w domu bez gruntownego remontu. Zmieniono w nim tylko zamki i założono na okna kraty. To prowizorka, która w każdej chwili może runąć.

Zdjęcia niech będą, jakie są. Tym razem więcej zapamiętałem niż sfotografowałem. Możne za kilka lat doszukam się kodu, który podświadomie przemyciłem w tych kadrach. A może pozostaną tylko pocztówkami z wycieczki, której nie chciałem. Nie żałuję jednak tego czasu. Spędziłem go na łodzi z przyjaciółmi. Woda oczyszcza, a ja rzadko schodziłem na ląd, jak Odyseusz błąkając się w odległych wspomnieniach.

Z Chorwacji mieliśmy jechać do Krakowa. Umówieni byliśmy ze znajomymi w nadmorskim Pakostane. Padał deszcz, spóźniali się. Okazało się, że chorwacka policja zblokowała drogę prowadzącą do jednej z opuszczonych, serbskich osad. Woda wypłukała niewypały z okresu wojny. Dawni sąsiedzi Chorwatów do dziś nie mogą odwiedzać swoich domów, ale gdy niebo płacze, śmiercionośne żelastwo wychodzi uparcie z ziemi. Siedzi tam pod skórą, jak nienawiść u ludzi. Wiem, że to niesprawiedliwe, że nie powinienem tak myśleć. Minęło przecież tyle lat. Bałkany z pewnością chcą dziś być inne. Tylko czy ludzie im na to pozwolą?