Trudno o dziwniejszy zwyczaj. Zarezerwowany jest na 29 lutego, a więc ziszcza się raz na cztery lata. Dziś bowiem kobiety na Wyspach Brytyjskich mają rzekomo prawo/ okazję/ obowiązek/szczęście… oświadczyć się mężczyźnie (niepotrzebne skreślić). Ta tradycja ma już 1000 lat. Zapoczątkował ją ponoć w Irlandii św. Patryk, który po duchowych konsultacjach ze św. Brygidą doszedł do wniosku, że kobieta też człowiek i może poprosić o rękę mężczyznę. Czcigodny patron Zielonej Wyspy nie tylko wsławił się tym, że wygonił z niej węże. Okazuje się, że hojnie przyczynił do kobiecej emancypacji.


Kalkulator prawdę Ci powie

Prosta arytmetyka wykazuje, że według tej tradycji panie mogą poprosić panów o rękę raz na ponad 1400 dni, chyba że zorganizują wielokrotne oświadczyny w ciągu 24 godzin. Wówczas stosunek ten byłby odrobinę mniej miażdżący, a jego ironia łatwiej strawna. Uzbrojony w fakty i ciekawość, wyruszyłem więc z psem do mojego lokalnego parku, żeby sprawdzić czy dziś, w XXI-wiecznym Londynie, tradycja ta obudziła się wraz z pierwszym pianiem koguta. Najpierw na celownik mikrofonu poszła Susanne, właścicielka miłego labradora.

Romantycznie ekscentryczni

"Pracuję z samymi mężczyznami" - usłyszałem - "i gdy przyszłam do pracy, jeden z moich kolegów zapytał, czy chciałbym pozwolić tej tradycji się ziścić". Czy przystojny to był rycerz? - zapytałem. "Nieszczególnie" - odparła - "więc powiedziałam mu,  żeby spadał. Tradycja sama w sobie jest piękna. Nie dlatego, że raz na cztery lata traktowanie kobiet na równi jest szczodrym podejściem do tematu. Po prostu kocham te nasze angielskie dziwactwa" - kontynuowała Susanne, sprawdzając kątem oka czy jej labrador nie oświadcza się mojej suce (dziś byłoby to zbrodnią). A to że św. Patryk ze św. Brygidą maczali w tym palce? "Nie takie rzeczy przez wieki Kościół nam serwował" - dodała na pożegnanie.

Z siekierą na Wenus

Brytyjki są dumne z równouprawnienia. Gdyby było inaczej, Emily Davison, która w 1913 poniosła śmierć rzucając się pod kopyta królewskiego konia, poniosłaby ofiarę na darmo. Wstrząsnęła ona ówczesną Anglią. To miały być zwykle, coroczne derby w Epsom - panowie w cylindrach, panie w kapeluszach - a tu nagle pod kopytami rozpędzonego rumaka ginie młoda kobieta, i to w dodatku za emancypację. Rok poniżej Mary Richardson w Galerii Narodowej, z tych samych powodów, siekierą poszatkowała obraz Velasqueza, zadając śmiertelne rany namalowanej na nim Wenus. Tak hartowała się na Wyspach kobieca stal. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać.

Kilka lat później panie na Wyspach założyły spodnie. Najpierw otrzymały prawo do głosowania, a potem do wykonywania męskich zawodów. Minęło kilka dekad. Brytyjki skutecznie sprzeciwiły się bombie atomowej, aż w końcu ubrały sutanny, by w kościele wykonywać posługi, zarezerwowane dotychczas wyłącznie dla mężczyzn. To oczywiście w astronomicznym skrócie. Nic dziwnego że 29 lutego, podczas spaceru w parku, nie kryją zdumienia, gdy z ust polskiego dziennikarza pada pytanie - czy oświadczyłyby się mężczyźnie?

Małżeństwo to przeżytek

Liz robi piruet. Bynajmniej nie z powodu tego dylematu. Jej terier owinął smycz wokół łydek, a teraz czeka na rozwiązanie zagadki. Tańczę z nią w odwrotnym kierunku i sprawa powoli wychodzi na prostą. Wtedy patrzy mi w oczy i mówi. "Nie oświadczyłabym się nigdy facetowi, bo nie wierzę w instytucję małżeństwa, a pytanie - czy ożenisz się ze mną - jest przecież preludium do nieuchronnej kakofonii związku". Przełykam ślinę i przyjmuję ten osąd z całym jego inwentarzem. Zdaniem mojej rozmówczyni, ludzie pobierają się ze sobą wyłącznie dla korzyści finansowych, a jeśli podążać tym tropem, to kobiety powinny częściej oświadczać się mężczyznom, bo mają więcej w takim układzie niż oni do zyskania. To punkt widzenia sporej części mieszkających na Wyspach kobiet - zapewnia mnie Liz.

Zgrana para

Słucham i rozglądam się. Ponieważ nie widzę w pobliżu galopującego konia, pod którego kopyta, ja romantyk, mógłbym się rzucić, uśmiecham się uprzejmie, dziękuję i odchodzę. Wychodząc z parku spotykam moją starą znajomą. Wiem, że jest od lat szczęśliwą mężatką. "Słuchaj" - mówi do mnie rozradowana - "znasz mojego męża, przeszliśmy wiele razem i pewnie wiele nas jeszcze czeka, ale jednego nie jestem sobie w stanie wybaczyć, że to nie ja pierwsza mu się oświadczyłam. I nie chodzi mi wcale o licytację - kto pierwszy ten lepszy, kto ostatni ten w matni - najlepiej gdybyśmy jakimś niezwykłym zrządzaniem losu, zadali sobie to najważniejsze pytanie w jednym momencie. I w tym samym znaleźli na nie odpowiedź. Czy to, pomyśl, nie byłoby piękne?"

Słucham jej z wypiekami na twarzy. Smycz, którą trzymam w dłoni, napina się coraz bardziej. To moja psina odciąga mi dłoń z mikrofonem od uśmiechniętej twarzy znajomej. Macham jej tylko na do widzenia. Chwilę później dobiegam do domu. Otwierając drzwi dociera do mnie niezaprzeczalna prawda, do której zgłębienia potrzebowałem aż roku przestępnego: ani św. Patryk ani św. Brygida nie wymyśliliby takich demokratycznych oświadczyn.