"Nie chcieli zapisać mojego syna do przedszkola publicznego, więc zrobiłem eksperyment" - tak przedszkolną opowieść zaczyna mój znajomy. Potem opowiada jak wziął kosz pełen różnych spożywczych dóbr i zawiózł do gabinetu dyrektor placówki. Zostawił w sekretariacie. Gdy po południu w przedszkolu pojawiła się żona, aby odebrać starszego syna usłyszała, że młodszy też już jest oczywiście zapisany.

Przerażające? I owszem, ale tak wygląda rzeczywistość w wielu miejscach, gdzie publicznych przedszkoli jest jak na lekarstwo. Negocjacje, prośby, prezenty - każdy sposób jest dobry. Czasami nawet żebrać trzeba o miejsce w placówce prywatnej. Mój syn nie dostał się do przedszkola publicznego, kandydatów do grupy trzylatków było 160 - miejsc 20, a ja nie jestem samotnym rodzicem. To, że pracuję, podobnie jak mąż, nie miało żadnego znaczenia. W podwarszawskich Ząbkach jest jedna placówka samorządowa. Podobno najnowocześniejsza w Polsce. Rzeczywiście prezentuje się świetnie, tylko jest kompletnie nieosiągalna dla tysięcy młodych ludzi, którzy w ostatnim czasie sprowadzili się do Ząbek będących w tej chwili klasyczną sypialnią stolicy.

Młodzi rodzice zaciskając zęby posyłają więc dzieci do przedszkoli prywatnych. Płacą za nie mniej więcej 1000 złotych miesięcznie. Nie dlatego, że chcą, tylko dlatego, że nie mają wyjścia. Stąd może moja irytacja narzekaniami naszych posłów. Paweł Poncyljusz pisał wczoraj na Twitterze, że po podwyżce będzie musiał płacić 650 złotych miesięcznie. Szczerze mówiąc chciałabym mieć taką szansę.

Moja córka poszła do szkoły jako sześciolatka nie dlatego, że chciałam pomóc minister Hall w realizacji reformy. Poszła dlatego, że nie byłabym w stanie utrzymać dwójki dzieci w przedszkolu. Byłby to koszt dwóch tysięcy złotych, bo akurat syn również rozpoczynał swoją przedszkolną edukację. Czy w przyszłym roku z tego samego finansowego powodu Franek jako pięciolatek pójdzie do zerówki do szkoły? Nie wiem. Na dziś nie chciałabym tego, bo wiem, ze szkoły są słabo przystosowane dla tak małych dzieci. Ale może nie być wyjścia.

To tyle jeśli chodzi o politykę rodzinną widzianą oczyma pracującej Matki Polki.