"Zawsze powtarzam, że w lekkoatletyce trzeba być indywidualistą. Z chłopakami nie łączy mnie jakaś poważna zażyłość, ale jest pomiędzy nami szacunek" - mówi w rozmowie z RMF FM halowy mistrz i rekordzista świata w sztafecie 4x400 metrów. Rafał Omelko opowiedział nam nie tylko o relacjach pomiędzy członkami sztafety, ale także o emocjach związanych z występem w Birmingham i nowych możliwościach, jakie otworzyły się przed sztafetą.

Patryk Serwański, RMF FM: Tuż po biegu w Birmingham byliście niemal w szoku. Jeszcze w Warszawie w poniedziałek było podobnie. Udało się już ochłonąć?

Rafał Omelko: Emocje pomału schodzą, ale to niedowierzanie pozostało z tyłu głowy. Nie spodziewaliśmy się tego. To nie był "niemal szok" - to był ogromny szok.

W sporcie trzeba czasami pokonywać swoje bariery, pokonywać granice. Czuje pan, że ten występ był właśnie pokonaniem pewniej bariery i otwarciem nowych możliwości?

Ja osobiście na pewno przełamałem jakąś barierę psychiczną i zacząłem wierzyć, że wszystko jest możliwe. Walka w sztafecie pokazała, że potrafimy się wznieść na wyżyny. Robić rzeczy, o których nawet nie śniliśmy. Trzeba wierzyć w siebie i dalej ciężko pracować. Nie ma co się czarować - to wszystko bazuje na ciężkiej, wieloletniej pracy.

Co takiego jest w sztafecie? Normalnie podobnie jak skoczkowie narciarscy jesteście indywidualistami. Ale i oni, i wy, potraficie w drużynowej rywalizacji robić coś więcej. Co takiego dzieje się w kwestii mentalnej, że w takim biegu sztafetowym pokonuje się własne bariery? Teoretycznie analiza waszych czasów przed biegiem i faworytów Amerykanów nie pozostawiała złudzeń. Powinniście walczyć maksymalnie o srebro.

To jest takie ambiwalentne. Z jednej strony w grupie presja się rozchodzi. Możemy pozbyć się części tego bagażu. Z drugiej strony, wiemy jak ważna jest rola każdego z nas. Nie mogę powiedzieć sobie: trudno, nie wyszło. To ciężka praca całej grupy ludzi, a nie chcesz nikogo zawieść. To taka pozytywna mobilizacja. W sztafecie chodzisz na inny poziom emocji. Wyjeżdżasz się do końca, nie kalkulujesz. My jechaliśmy do Birmingham z myślą, że sztafeta to nasz główny cel. Amerykanie mają swoje osobiste ambicje. My też, ale to oni są gwiazdami indywidualnie. Naszą siłą jest drużyna i to pokazaliśmy.

No właśnie - emocje. Co musi się dziać w głowie Jakuba Krzewiny, który widzi słabnącego Amerykanina na ostatnim okrążeniu? Rywal słabnie, a on znajduje w sobie jakieś rezerwy. Na ile trzeba być w sztafecie drapieżnikiem, który wyczuje słabość i ją wykorzysta?

Trzeba mieć charakter. Przez te wszystkie lata nabieramy i charakteru i umiejętności. Kuba pokazał, że jest w świetnej formie i wykorzystał swój bardzo dobry finisz. Zachował się bardzo mądrze. Biegł swoim tempem, które pozwoliło mu utrzymać prędkość. Na 400 metrów nie przyspieszasz na finiszu. Możesz tylko utrzymać prędkość. Możesz ją tylko utrzymywać. Amerykanin po prostu zaczął mocniej słabnąć. Zapłacił za zbyt mocne tempo w pierwszej części dystansu. Tak to też wyglądało. Rywal na początku powiększył przewagę nad Kubą. A my robiliśmy swoje i pokazaliśmy, że stać nas na wygrywanie z najlepszymi.

Nie wiem na ile myślicie o przyszłości. Ale dla dziennikarzy, kibiców wasz sukces to okazja, by zastanowić się na co stać was w sezonie letnim. Co może zrobić nasza sztafeta na otwartym stadionie?

Na pewno naszym głównym celem jest po prostu rozwijanie się. Na Igrzyskach w Rio pobiegliśmy poniżej 3 minut i to chcemy dalej poprawiać i zbliżać się do rekordu Polski - 2,58.00. Ten wynik prawie na pewno dałby medal Igrzysk Olimpijskich. Jeśli chcemy stanąć na podium w Tokio to musimy tyle biegać i myślę, że jesteśmy w stanie to zrobić. Teraz w to uwierzyliśmy, ale oczywiście decyduje szereg czynników. W Birmingham wszyscy byliśmy w formie. Czwórka była bardzo równa, optymalnie dobrana. Każdy miał swoje zadanie i pod nie był dopasowany. Udało nam się wykorzystać wszystkie atuty. Bieg też się ułożył, a szczęście jest potrzebne zwłaszcza w hali, gdzie jest mało miejsca. Na otwartym stadionie musimy powtórzyć właśnie to co zrobiliśmy w Anglii, ale nie jest to łatwa droga. Na pewno będziemy o nią walczyć. Mam nadzieję, że kibice zaczną śledzić i analizować nasze występy. Wtedy zauważą, że zawsze dajemy z siebie wszystko a na przestrzeni lat widać, że się rozwijamy.

Za waszym sukcesem stoi grupa osób. Każdy z was ma swojego trenera. Bazujecie na tym, by wypracować odpowiedni poziom, bo przecież indywidualne przygotowanie jest w sztafecie niezbędne. Na ile w trakcie sezonu się kontaktujecie? Jesteście też kolegami, czy łączycie się na sztafetę zadaniowo, a poza tym jesteście osobnymi elementami tej układanki?

Ja zawsze powtarzam, że lekkoatletyka to sport indywidualny. Trzeba być indywidualistą i mieć swoje cele. Dopiero później można zaistnieć w grupie, sztafecie. Nie można szkolić sztafety jako takiej. Trzeba postawić na rozwój indywidualny. Wtedy jest z kogo wybierać. My się spotykamy na obozach, zgrupowaniach, zawodach. Mamy ze sobą dobry kontakt. Szanujemy się wzajemnie, co jest najważniejsze w sporcie. Potem potrafimy już na imprezie mocno zjednoczyć i nawzajem nakręcać. Wtedy stajemy się teamem z prawdziwego zdarzenia. Znamy się z chłopakami bardzo długo. Właściwie od początku karier. Spotykamy się przy różnych okazjach - na przykład gdy odwiedzamy szkoły, by spotkać się z dzieciakami. Jesteśmy wtedy dla siebie zawsze otwarci i życzliwi, ale każdy z nas ma swoje życie. Mamy swoich trenerów, swoje ścieżki, który dochodzi do tego, co osiąga. Jeśli o mnie chodzi to nie ma jakiejś wielkiej zażyłości. Jest szacunek w życiu sportowym i prywatnym. Mamy dobre relacje, ale jeśli pojawiają się jakieś zgrzyty to na bieżąco wszystko wyjaśniamy.

Pańska ścieżka to wynik poniżej 45 sekund. To cały czas jest tym sportowym marzeniem?

No tak. To już się robi nudne, bo mówię o tym od dwóch lat. Chcę złamać te 45 sekund na otwartym stadionie. Zbliżam się do tej granicy, ale nie zrobiłem tego decydującego kroku. W sezonie olimpijskim i w 2017 byłem bardzo blisko. W Londynie na mistrzostwach świata zabrakło trochę warunków pogodowych, bo aura nas tam nie rozpieszczała. To ciągle jest mój cel i dopóki to 44 się nie pojawi z przodu to ciągle nie będę czuł się w pełni spełniony. Ale może to dobrze, bo cały czas mam dużą motywację by starać się jeszcze mocniej, jeszcze ciężej, by to marzenie się spełniło.

Sezon halowy właściwie za nami. Można by trochę odpocząć, szczególnie psychicznie, ale to też czas treningów przed letnią częścią sezonu. Jak spędzi pan najbliższe tygodnie?

Zdecydowanie to czas reżimu treningowego. Normalnie już teraz jechałbym na obóz i skupiał się na kolejnych celach. Szczególnie, że sami wytworzyliśmy sobie presję przed drugą częścią sezonu. Na razie jednak przyda się odpoczynek psychiczny i poukładanie swoich spraw, bo tych obowiązków jest sporo. Bycie z najbliższymi z kolei zawsze cierpi na sporcie i sukcesach. Teraz staram się przywrócić w tym aspekcie równowagę i ją zachować. To dla mnie ważne. Nie ukrywam, że kariera się kiedyś skończy, a też myślę o tym, żeby być szczęśliwym człowiekiem i mieć szczęśliwe życie. Sport sportem, ale są jeszcze inne sprawy, o których trzeba myśleć.

Proszę mi jeszcze opowiedzieć o tych emocjach, które siedziały w panu tuż po tym jak zakończył pan swój bieg w sztafecie. Wtedy trzeba zamienić się w kibica. Obserwować, co dalej zrobią koledzy. Co dzieje się przez tych kilkadziesiąt sekund?

Powiem szczerze, że zmęczenie było tak ogromne, że tak naprawdę ten bieg dokładnie obejrzałem dopiero później w telewizji. Po tej swojej drugiej zmianie nie miałem siły na nic. Padłem na ziemię i wodziłem wzrokiem po telebimie, nawet nie po bieżni. Widziałem, że cały czas jesteśmy w czołówce. Później ten finisz, ta końcówka i nagle siły mi wróciły. Sprint do kuby, wspólna radość. To jest moment, w którym człowiek jest fizycznie "wyjechany" do zera, a jednak nagle gdzieś tam w cudowny sposób energia wraca i pozwala zrobić tą rundę honorową.

Nie ma chyba lepszej chwili w życiu sportowca niż ta, która daje spełnienie po tych wszystkich nerwach, męczących treningach, wyrzeczeniach.

Tak. Ja też powtarzam, że sport to szkoła życia. Pięknie uczy pokory, której nie jest łatwo nabyć. Czasami trzeba przyjąć porażkę na klatę, że nie wyszło, że nie spełniło się oczekiwań. No i tylko osoba, która tego doświadczyła, wie jaka to jest ciężka praca, jak wielkie poświęcenie stres. To nie jest tylko to co dzieje się na bieżni. Od kilkunastu lat wszystko jest temu podporządkowane. Mnóstwo wyrzeczeń. Mało się mówi o tym drugim dnie w sporcie. Że sportowcy to zwykli ludzie, którzy mają rodziny i inne aktywności, którymi się zajmują. Pogodzić to wszystko przez tyle lat, gdy często pojawiają się różne problemy. Przezwyciężanie ich, czasami powroty, gdy zaczyna się wszystko od nowa. To wszystko uczy pokory i myślę, że przygotowują do życia już później po karierze sportowej.

(ph)