Ponad milion dolarów zaproponowano reprezentantce Polski w ujeżdżeniu Beacie Stremler za konia. Nie zgodziła się go sprzedać, bo z wierzchowcem Martini chce wystartować na igrzyskach w Londynie - donosi "Gazeta Wyborcza".

27-letnia zawodniczka z Lewady Zakrzów na Opolszczyźnie jest obecnie jedną z najlepszych specjalistek ujeżdżenia w Polsce. Jej największymi osiągnięciami w karierze są jak na razie 12. miejsce w Grand Prix Freestyle i 13. w Grand Prix Special na mistrzostwach Europy seniorów w Rotterdamie w ubiegłym roku. Na co dzień mieszka i trenuje w Niemczech.

Start w Londynie ma już pewny. Międzynarodowa Federacja Jeździecka (FEI) ogłosiła przed miesiącem ostateczny ranking olimpijski - w konkurencji ujeżdżenia na liście zakwalifikowanych do rywalizacji indywidualnej jest właśnie Stremler.

W środowisku jeździeckim gruchnęła niedawno wieść, że Stremler dostała propozycję sprzedaży swojego wierzchowca Martini za kolosalne pieniądze. Nie mogę zdradzić kwoty, ale mogę powiedzieć, że zaproponowano mi dużo ponad milion dolarów - przyznaje zawodniczka.

Przyjęcie oferty sprzedaży konia wiązałoby się jednak z rezygnacją ze startu na igrzyskach, bo zgodnie z przepisami kwalifikację olimpijską zdobywa para: jeździec i koń. Stremler stanęła więc przed dylematem: start w Londynie albo ogromne pieniądze.

Rozumiem, że wiele osób się zdziwi, że wielu nie odrzuciłoby takiej propozycji, ale ja bardzo cenię sobie inne wartości w życiu. Oczywiście pieniądze są niezbędne, ale stwierdziłam, że nie są najważniejsze i koniecznie potrzebne do szczęścia. Jestem osobą bardzo szczęśliwą, a praca, którą wykonuję, sprawia mi ogromną przyjemność i satysfakcję. Chcę wystartować na olimpiadzie, spróbować swoich sił. Mam też szczęśliwą rodzinę i to jest dla mnie najważniejsze - mówi.

Podkreśla, że ogromny wpływ na jej decyzję miało przywiązanie do wierzchowca. Dla mnie Martini to nie jest zwykły koń. Pracujemy razem już od ośmiu lat. Kiedy go kupiłam, nie miał jeszcze nigdy siodła na grzbiecie, a wszystkiego, co teraz umie, sama go nauczyłam, oczywiście z pomocą trenerów. Udało mi się praktycznie od źrebaka wytrenować konia olimpijskiego i gdybym nie mogła przeżyć teraz wspólnie z nim startu na igrzyskach, byłoby to dla mnie bardzo przykre - podkreśla Stremler. Wyobraziłam sobie sytuację, że go sprzedam, mam na koncie te pieniądze, ale nie mam konia. A z drugiej strony, że go nie sprzedam i będą miała takie życie jakie mam, i nie będę miała tych pieniędzy. Stwierdziłam, że jestem i będę szczęśliwa także bez nich - podsumowuje.

Pytana, czy wierzy, że na Martinim osiągnie sukces na igrzyskach, odpowiada, że nie będzie o to łatwo. Dopiero od dwóch lat jest w gronie czołowych amazonek. Może się więc okazać, że brak mi jeszcze doświadczenia. Moim planem na Londyn jest wejść do finału, a potem chcę nadal sportowo się rozwijać - podkreśla.

Konia Martini chciał kupić jeździec ze Stanów Zjednoczonych, ale Stremler nie chce zdradzić na jego temat zbyt wielu informacji. W naszym środowisku jest przyjęte, że nie mówi się takich rzeczy. Powiem tylko, że to bardzo dobry zawodnik - ucina.

Odrobinę więcej zdradza prezes klubu Lewada Zakrzów, a jednocześnie szkoleniowiec kadry olimpijskiej w ujeżdżeniu Andrzej Sałacki. Jak mówi, amerykański jeździec nie miał kwalifikacji olimpijskiej i chciał o nią powalczyć właśnie na Martinim. Znając tego konia, z pewnością wypełniłby minimum olimpijskie i pojechał do Londynu - stwierdza Sałacki.

Sprzedaż konia Beaty Stremler wiązałaby się także z tym, że w igrzyskach nie wystąpiłaby także polska drużyna w ujeżdżeniu, bowiem prawo startu w olimpiadzie poza Stremler wywalczyli także Katarzyna Milczarek i Michał Rapcewicz, a zespół liczy właśnie troje jeźdźców.