Gigantyczna kraksa kilkanaście kilometrów przed metą przesądziła o losach szóstego etapu kolarskiego wyścigu Giro D'Italia, z metą na Monte Cassino. Polacy radzili sobie w czwartek ze zmiennym szczęściem.

Etap, którego metę usytuowano u stóp klasztoru zdobytego 70. lat temu przez żołnierzy generała Władysława Andersa, od początku był pechowy. Najpierw okazało się, że z powodu osuwiska ziemnego w okolicach miasta Polla trzeba zorganizować objazd i dołożyć dodatkowe 10 kilometrów do i tak bardzo długiego dystansu. W efekcie kolarze mieli do pokonania aż 257 km - najwięcej w tegorocznej edycji Giro.

Później popsuła się pogoda - kolarze musieli jechać w deszczu i miejscami przy silnym wietrze. Gdy wydawało się, że o zwycięstwie rozstrzygnie ośmiokilometrowy podjazd, już w mieście Cassino doszło w peletonie do kraksy z udziałem wielu zawodników. Wykorzystała to czołowa grupka, która odjechała reszcie stawki i między sobą rozstrzygnęła losy zwycięstwa. Był w niej lider, Australijczyk Michael Matthews (Orica GreenEdge), który najszybciej finiszował i umocnił się na prowadzeniu w klasyfikacji generalnej.

To jedno z moich największych zwycięstw. W walce o koszulkę lidera pokonałem Cadela Evansa (był trzeci - red.) Sen stał się rzeczywistością. Sukces zawdzięczam kolegom z zespołu i szczęściu. Wszyscy wiedzieli, że na śliskiej nawierzchni, gdy się jedzie 60 km na godz., trzeba być na czele i mnie się udało. Taki jest ten wyścig, jak jedziesz z przodu, to jest ok - powiedział na mecie Matthews.

Wielkim hartem ducha wykazał się Rafał Majka (Tinkoff-Saxo). Uczestniczył w kraksie, ale błyskawicznie zmienił rower i w ok. 20-osobowej grupie popędził za uciekinierami. Wprawdzie stracił do Australijczyka 49 sekund, ale awansował na czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej. Po przyjeździe na mecie był półprzytomny ze zmęczenia i szybko został odwieziony samochodem do hotelu (większość kolarzy musiała o własnych siłach zjechać do miasta, gdzie stały autobusy ich grup).

W zamieszaniu wywołanym wypadkiem organizatorzy początkowo poinformowali, że Majka stracił kilkanaście minut, ale okazało się, że kończył etap na rowerze kolegi i stąd doszło do pomyłki.

Rafał wykonał fantastyczną robotę walcząc o powrót do grupy pościgowej. Udało mu się nie ponieść strat do innych kolarzy z klasyfikacji generalnej, z wyjątkiem Cadela Evansa - powiedział dyrektor sportowy duńskiej grupy Lars Michaelsen.

Mniej szczęścia miał Przemysław Niemiec (Lampre-Merida). Też leżał w kraksie, ale dotkliwie się potłukł i stracił blisko dwie minuty do zwycięzcy. Jestem mocno poobijany. Mam startą całą lewą stronę, boli mnie biodro i kolano. Zobaczymy jak będę się czuł jutro. Jestem umiarkowanym optymistą. Wyścig rozstrzygnie się dopiero w wysokich górach - powiedział.

Leżał także trzeci z Polaków, kolega Majki z Saxo-Tinkoff Paweł Poljański. Stracił ponad cztery minuty, był cały pokrwawiony, ale zdołał ukończyć etap.

Z myślami o sukcesie w Giro musi się natomiast pożegnać inny lider Tinkoff-Saxo Irlandczyk Nicolas Roche, który osiągnął metę 15 minut za czołówką. W środę wielu kolarzy kończyło etap w opłakanym stanie, w podartych trykotach i z widocznymi ranami. Niektórzy byli wręcz holowani na górę przez kolegów z ekipy.

Finisz kolarzy na Monte Cassino oglądało wielu Polaków, którzy przyjechali już na niedzielne obchody 70. rocznicy zdobycia klasztoru i na sobotni bieg na Monte Cassino. Nie mieli jednak szczęścia do pogody - najpierw długo czekali w deszczu na spóźnionych kolarzy, a później do reszty przemokli schodząc osiem kilometrów do miasta.
(j.)