Niemcy, Turcja, Rosja, Hiszpania. Pierwszy rzut oka na półfinalistów Euro 2008 nasuwał pytania, czy to, co widzieliśmy w fazie grupowej było tylko złudzeniem. Czy artyści wyszumieli się, uraczyli nas kilkoma świetnymi widowiskami, by w ćwierćfinałach zostać znokautowanym przez rywali głównie się broniących, ale jakże skutecznych? Czy nad szwajcarskimi i austriackimi boiskami zaczęło krążyć widmo Jose Mourinho? Czy tylko Hiszpanie będą bronić honoru tego, co w piłce piękne? Wreszcie, czy moje „pogrupowe” zapiski o nudziarzach jadących do domu były dziennikarską klapą, strzałem w stopę człowieka, który musi zrewidować swoje spojrzenie na futbol? Nie do końca...

Pierwsza do boju o półfinał przystąpiła Portugalia. Generacja wybitnych piłkarzy, jakiej ten niewielki kraj nie widział od czasów pamiętnego – choć dla młodego pokolenia już prehistorycznego – Eusebio. Ronaldo, Deco, Simao i ich charyzmatyczny szkoleniowiec Felipe Scolari wszem i wobec ogłaszali, że interesuje ich tylko złoto. Naprzeciwko nich stanęła drużyna niemiecka. Krytykowana w zasadzie za wszystko; od stylu począwszy, na personaliach i trenerze skończywszy. Więc jeśli ktokolwiek dawał Niemcom szanse, upatrywał ich raczej w zorganizowaniu tyłów, konsekwencji w grze i... szczęściu, które naszym zachodnim sąsiadom przecież zawsze sprzyjało. Tymczasem podopieczni Joachima Loewa wcale nie zamierzali się bronić. Wręcz przeciwnie. Od pierwszych minut natarli na Portugalczyków, nie dając im nawet chwili wytchnienia. Ich zapału nie ostudziły nawet szybko strzelone dwie bramki. Niemiecka maszyna parła do przodu, nie oglądając się za siebie. Niemcy atakowali, Niemcy wymieniali kilkanaście podań pod polem karnym rywali, Niemcy próbowali technicznych sztuczek, coraz bardziej upokarzając magików futbolu i wprawiając w osłupienie miliony widzów na całym świecie. Koniec świata? Gdzie tam, ten miał dopiero nastąpić.

Oto Holendrzy, którzy w fazie grupowej w piłkę nie grali, raczej z futbolówką przy nodze latali nad murawą, pozbawiając złudzeń mistrzów i wicemistrzów świata, trafili na Rosję. Kraj, który od upadku ZSRR nic w wielkiej piłce nie osiągnął. Tu wątpliwości nie było. Znów miał nas olśnić futbol totalny, znów mieliśmy oglądać ataki skrzydłami, bocznych obrońców włączających się w ofensywę, dziesiątki podań celnych z dokładnością co do centymetra i przepiękne bramki. No i oglądaliśmy... jednak w wykonaniu drużyny w białych a nie pomarańczowych koszulkach. Rosjan do boju poprowadził Guus Hiddink, holenderski trener cudotwórca. Panicznie się boję moich rodaków. Holendrzy to najlepiej poukładana taktycznie i techniczne drużyna świata. Boję się ich tak bardzo, że ich zaatakuję - zapowiedział Hiddink przed meczem. I tak zrobił. Rafael van der Vaart i Wesley Sneijder, piłkarze warci grube miliony euro, wyglądali przy rządzących środkiem boiska Arszawinie czy Pawliuczence jak mali przerażeni chłopcy. Na bramkę strzeżoną przez Edwina van der Sara sunął atak za atakiem. Rosjanie ustawiali się idealnie, dopadali każdego Holendra, gdy ten tylko dostawał piłkę. Wiedzieli, że „Pomarańczowym” nie można pozwolić grać, że oddanie im inicjatywy jest równe z samobójstwem. Zdawali sobie sprawę z ofensywnej, niszczycielskiej siły jaka tkwiła w zespole van Bastena. Dlatego wręcz skopiowali najlepsze holenderskie wzorce. Uczniowie wygrali z mistrzami ich własną bronią – pressingiem, polotem, szybkością i nieustannym atakiem. Umarł futbol totalny, niech żyje futbol totalny.

Tak więc bez obaw. To był drugi ćwierćfinał, w którym bezkompromisowość pokonała zachowawczość. Dopełnieniem, całkowitym triumfem, ostatecznym zwycięstwem artystów nad nudziarzami miała być wygrana Hiszpanii z Włochami. Ale to by było za piękne, by mogło być prawdziwe – sądziłem jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to Italia będzie górą. Historia podpowiadała - ci, którym darowano życie (awans do ćwierćfinału dzięki sportowej postawie Holendrów) okażą się najbardziej niebezpieczni. Hiszpanie nie mogli wygrać. W meczu o stawkę nie pokonali „Squadra Azzura” od 88 lat, a od 24 ich udział w wielkich turniejach kończył się na ćwierćfinale. Włosi byli dla nich przekleństwem, złym duchem, tym kim dla nas są Anglicy. I Niemcy ( i jeszcze wielu innych). Przez 120 minut patrzyłem, jak Italię ratuje to Buffon, to poprzeczka, to słupek, to jakaś siła nadprzyrodzona. Oglądałem ten mecz wyzuty z emocji, bo jego finał i tak doskonale znałem. I gdy Casillas obronił drugi rzut karny, przypieczętowując awans Hiszpanów do półfinału, radość mieszała się z niedowierzaniem. Jak to? Włosi odpadli? W dodatku po rzutach karnych? A jednak. Niemożliwe stało się faktem! Hiszpanie zadali ostateczny, nokautujący cios tym, którzy w piłkę grali tylko po to, by przeszkadzać, by faulować, by liczyć na jednobramkowe zwycięstwo, czy na loterię w postaci serii jedenastek, w której z reguły to gorsi mają szczęście.

No i był jeszcze taki mecz: Chorwacja – Turcja. Spotkanie, do którego odnieść się nijak nie potrafię. Ani przeraźliwie nudne, ani wyjątkowo piękne. Więc dlaczego wygrali je akurat Turcy? Odpowiedź jest prosta. Uwierz mi. Nie chciałbyś słyszeć krzyku naszego trenera po przegranym meczu - powiedział dziennikarzowi jeden z tureckich piłkarzy, zapytany o sposób na pokonanie Chorwatów. Wszystko jasne. Do zobaczenia po półfinałach, w których Rosja ogra Hiszpanię, a turecki szkoleniowiec jeszcze wstrzyma się ze swoim wrzaskiem. Aż do finału.

Błażej Siekierka, RMF FM