Zbigniew Gutkowski 3 listopada wystartuje w oceanicznych regatach Transat Jacques Vabre. Na jachcie „Energa” wyruszy z francuskiego Hawru i dotrze do Brazylii. "Dziś dzięki technice żeglarzowi jest łatwiej. Możemy komunikować się z rodziną. Bez kłopotów mogą nas śledzić i oglądać także kibice"- mówi w rozmowie z RMF FM.

Patryk Serwański: Co wyróżnia regaty Szlakiem Kawy? Jednak mamy tu pewne odniesienia do pierwszych podróży przez Atlantyk. A czym są te zawody dla żeglarzy?

Zbigniew Gutkowski: Oczywiście zahaczymy tu o historię transportu kawy z Ameryki Południowej do portu Le Havre. To był największy port przeładunku kawy do Francji i Europy. Dla Klasy IMOCA to najważniejsze regaty w tym roku. W zawodach wystartują łącznie jachty czterech klas. Trasa będzie bardzo trudna. Zaczynamy w Kanale Angielskim lub jak kto woli Kanale La Manche. Później czeka nas sztormowa Zatoka Biskajska i dopiero kiedy trafimy na wiatry pasatowe można nieco odpuścić jeśli chodzi o koncentrację. Dalej przekroczenie równika i kurs na południowy kraniec Brazylii. Tam też warunki są nieprzewidywalne i wielu ekspertów twierdzi, że tam rozstrzygną się losy rywalizacji. Na razie żaden z meteorologów nie wie co nas tam czeka.

Jakie są wasze sportowe cele na Transat Jacques Vabre?

Gdybym nie starał się zająć jak najlepszego miejsca to był kłamał. Całe życie trenowano mnie po to żebym wygrywał a nie był tłem dla reszty. Oficjalnie komunikujemy ten rejs jako próbą i trening przed przyszłorocznym wyścigiem dookoła świata bez zatrzymywania Barcelona World Race. Chcemy tam wystartować i zając wysokie miejsce a przede wszystkim dopłynąć do mety, bo tak długie i trudne imprezy są bardzo wieloaspektowe. Po raz pierwszy płynę w dwuosobowej załodze. Razem ze mną będzie Maciek Marczewski - dotychczas mój boat capitan, który odpowiadał za przygotowania jachtów do wcześniejszych występów. Te regaty dadzą nam odpowiedź na pytanie na jakim etapie przygotowań jesteśmy. Musimy obserwować inne ekipy, a będziemy ścigać się naprawdę z elitą. Na oceanie możesz jednak liczyć tylko na siebie. Trzeba uważać, być skoncentrowanym bo w wodzie pływa dużo śmieci, ale także ryby. Kiedyś miałem już spotkanie z wielorybem. Skończyło się poważną awarią.

Czy w takiej dwuosobowej załodze łatwiej się żegluje? Jest więcej czasu na sen, odpoczynek?

Na takim jachcie jakim jest IMOCA-60 pracy jest dla 7-8 osób. Nawet 10. To, że robimy to samotnie w dużym tempie wymaga tytanicznej pracy. We dwóch jest odrobinę łatwiej, ale roboty będzie dużo. Największym komfortem płynięcia we dwójkę jest to, że można na kogoś liczyć jeżeli coś się stanie. Można normalnie usnąć, kiedy drugi z nas czuwa. Jeśli chodzi o pracę będzie ciężko. Wszystko na takim jachcie zależy od tego ile zdołamy wykręcić na kabestanie. Ręcznie nic nie zrobimy, to są ogromne naprężenia na linach i inaczej  jest to niewykonalne.

W trakcie samotnych wypraw towarzyszył panu strach przed bezbronnością względem żywiołu?

Każdy z nas doskonale wie w jakiej sytuacji znajduje się podczas regat. Jesteśmy na środku oceanu z dala od jakiejkolwiek pomocy. W środowisku, w którym jesteśmy intruzami. W każdej chwili może się coś stać. Taka obawa jest normalna. Jeśli ktoś tego nie czuje nie powinien pływać. Woda to żywioł, wiatr to żywioł. Z nimi nie wygrasz. Można tylko wrócić niepokonanym.

Po dopłynięciu do mety marzy się tylko o łóżku i domu czy może jest ochota na zwiedzanie nowych miejsce?

Zmęczenie jest ogromne. Puszcza adrenalina i wtedy człowiek odczuwa niewyobrażalne zmęczenie. Kiedy płyniesz mózg pozwała wytrzymać więcej. Potem kiedy już nie potrzebujemy tego napięcia wszystko odchodzi i kończymy bardzo szybko w hotelowym łóżku.

Jaki jest świat żeglarzy? Kiedy już odpoczniecie idziecie na piwo, żeby pogadać o regatach czy każdy się po prostu rozjeżdża do domu? Jest miejsce na przyjaźń czy jednak panuje jakaś zawiść?

Oczywiście to zależy, ale w tej najważniejszej klasie ścigającej się dookoła świata po oceanach panuje profesjonalizm - wtedy nie ma miejsca na kolegów. Jakiejś dużej integracji nie zauważyłem. Oczywiście jest kilku zawodników, z którymi można pogadać jak z najlepszym kumplem. Natomiast opinia jest raczej negatywna. Unika się konkurentów, wszystko robi się w tajemnicy. Tu jest dużo nowinek technicznych. Trochę jak w F1. Kiedy startowałem w regatach o trochę mniejszej randze. Tam wszyscy się integrowali. Wszystkie teamy żyły jak jedna wielka rodzina, każdy sobie pomagał. Było sympatycznie. Jeden z Amerykanów powiedział na koniec, że bardzo żałuje bo wie, że na większych imprezach nic takiego już go nie spotka.

Jak rodzina reaguje na te długie i niebezpieczne wyjazdy? Kiedy często nie wiadomo co się dzieje, często brakuje możliwości kontaktu.

Przyzwyczajenie już przyszło. Bardzo często nie ma mnie w domu. Żona od początku mnie wspiera. Kiedy się poznaliśmy już żeglowałem. Najpierw w klasach olimpijskich, później w wielkich regatach na dużych jachtach. Bez wsparcia byłoby ciężko. Dziś jednak komunikacja jest łatwa. Telefony satelitarne, internet. Kiedy przychodzi tęsknota można przynajmniej porozmawiać z bliskimi.

Jak wygląda trening przed regatami? Co jest najważniejsze?

Przede wszystkim to jest perfekcyjna obsługa wszystkich urządzeń na jachcie, które odpowiadają za 99 procentów procesów zachodzących na łodzi. Sama siłownia niewiele zmieni. Używając szybciej siły niż głowy można sobie tylko zaszkodzić. Automatyka, nauczenie się wszystkich programów, obsługi urządzeń jest najważniejsze. Bieganie, siłownia to nie ten kierunek, choć oczywiście musimy być w dobrej formie fizycznej natomiast najważniejsze jest logiczne myślenie.

Co robi pan kiedy regaty się kończą i jest czas na wypoczynek, relaks, wakacje.

Żeglarstwo naprawdę zabiera mi sto procent czasu. Niestety dużo wolnego czasu nie ma. Zawsze trzeba coś naprawić, przeprowadzić testy. Ja na wczasach nie pamiętam kiedy byłem - takich trwających więcej niż kilka dni. Nie brzmi to za dobrze, ale jeśli chcemy być w czołówce i gonić Europę Zachodnią musimy cały czas być przy sprzęcie, poznawać nowości. Sam fakt, że znalazłem się w klasie IMOCA jest dla mnie dużym sukcesem. Nie każdy się tam dostaje. Trzeba mieć bardzo bogate CV.

Jest pan ambasadorem projektu Energa Sailing. Na czym polega pańska rola w tym zakresie na przykład podczas regat?

Kierujemy cała inicjatywę w kierunku dzieci. Żeby poznawały życie poprzez żagle, żeby kształtowały sobie charakter. Można się nauczyć odpowiedzialności za siebie, za kolegów. Można obcować z przyrodę. Od wielu lat nasze wyścigi są monitorowane. Dzieciaki mogą śledzić nasze postępy w trakcie regat. Widzą tam naszą prędkość, kurs, siłę wiatru. To pozwala im nabrać wiedzy teoretycznej.

Po zakończonych regatach widzi pan jakieś wsparcie od kibiców? Gratulują, przysyłają maile?

Oczywiście. W Polsce jest bardzo duże żeglarzy. Wydanych patentów mamy ponad 2 miliony o ile dobrze pamiętam. Kibice trzymają kciuki, gratulują, są też w tych złych momentach. To jest fajne. Dziś technika pozwala śledzić nasze wyczyny na bieżąco. Nie oglądają nas tylko wieloryby i mewy, ale i kibice za pośrednictwem internetu mogą nas podglądać.

Czy po niepowodzeniu jakiegoś projektu myślał pan, żeby to wszystko zostawić?

Wielokrotnie zastanawiałem się na diabła mi to. Mnóstwo takich myśli przychodzi, szczególnie kiedy coś nie idzie. Miałem już sporo przygód szczególnie z awariami - wtedy potrzebna jest chłodna głowa. Jeśli człowiek się zastanowi to sobie z tym poradzi. Kryzysy jednak przechodzą i potem widzimy już tylko podium.

Pochodzi pan z Gdańska. Dostępność sportów w mieście całkiem spora więc jak padł wybór na żeglarstwo?

Od dzieciństwa bardzo mi się podobała ta dyscyplina. Mieszkałem blisko klubów żeglarskich, kiedyś spróbowałem i tak już zostało.