Przez ostatnie lata Jose Mourihno, Rafael Benitez i ich wierni naśladowcy skutecznie zabijali piękno futbolu. Perfekcyjnie zorganizowana defensywa, destrukcyjna taktyka, niewiarygodna siła i żelazna kondycja – te cechy gwarantowały sukces w najważniejszych meczach XXI wieku z mundialem w Niemczech włącznie. Tak miało być i teraz. Tymczasem Euro 2008 na boiskach Austrii i Szwajcarii porwało nas piłką ofensywną i widowiskową. A dopiero będzie się działo....No, ale po kolei.

Początek jak u Hitchcocka

Światełko ostrzegające przed wybuchową mocą tegorocznych Mistrzostw Europy zapaliło się już w meczu otwarcia. Szwajcarski kopciuszek, niezrażony swą małością, przez 90 minut nacierał na jednego z faworytów, drużynę, która w kwalifikacjach pokonała Niemców na ich terenie, Czechów. To nic, że się nie udało. Ważne, że na bramkę Petra Cecha sunął atak za atakiem, gospodarze grali bez kompleksów, co chwilę inicjując akcje ofensywne: to środkiem, to bokami boiska. Gdy jeszcze media pokazały kontuzjowanego, płaczącego jak dziecko kapitana Helwetów Aleksandra Freia, wszyscy przez chwilę byliśmy Szwajcarami.

To był dopiero początek, bo w grupie A prawdziwe emocje miały dopiero nadejść. I nadeszły. Zadziwiała nas Portugalia. Tak, ta sama Portugalia i ci sami piłkarze, którzy tak męczyli się w kwalifikacjach, nie mogąc pokonać orłów Beenhakkera. Tym razem gwiazdy lśniły pełnym blaskiem. Bezkompromisowość, elegancja, finezja, dwa wygrane mecze – podopieczni Felipe Scolariego z miejsca stali się jednymi z głównych faworytów do złota.

Czech też człowiek

W tej samej grupie zdarzył się mecz, w którym antyfutbol został ostatecznie pogrzebany. Mecz, w którym piłka nożna pokazała swoją nieprzewidywalność i całe swoje (czasem okrutne) piękno. Do 75. minuty Czesi, stosując taktykę długich wykopów na głowę wielkoluda Jana Kollera prowadzili dwoma bramkami z atakującymi Turkami. Kwadrans później, niesiony piłkarskimi emocjami, wpatrywałem się oniemiały w telewizor, w którym gracze Fatiha Terima szaleli ze szczęścia po strzeleniu trzeciego gola i fatalnym błędzie Petra Cecha. Petra Cecha, w którym wreszcie ujrzałem człowieka, a który – wedle wszystkich odczłowieczonych statystyk – nigdy nie miał prawa nim być. Heros bramkarskiego rzemiosła, maszyna, która nigdy się nie myli i łapie futbolówkę w najbardziej beznadziejnych sytuacjach, popełnia błąd w momencie, w którym błędu popełnić nie może. Nie kibicując ani jednym ani drugim oszalałem ze szczęścia. Już wiedziałem - ten turniej nie będzie taki jak inne.

Piłka jest pomarańczowa

Z grupy C, zwanej poniekąd słusznie „grupą śmierci” awansować miały Włochy i Francja. Czy ktoś mógł zatrzymać mistrzów świata z ich słynnym „catenaccio” i wicemistrzów, pod okiem Raymonda Domenecha, również dbającym bardziej o defensywę niż atak? Tym bardziej, że Holandia miała być słaba jak nigdy. Idol mych szczenięcych lat Marco van Basten, którego – za finezję, polot i bajeczną technikę – kochały miliony, przez ostatnie lata zabijał „pomarańczową” duszę holenderskiej piłki. Kosztem piękna, mój zespół ma grać efektywnie – mówił szkoleniowiec van Basten, wywołując u mnie nieopisaną rozpacz, bo przecież Holandię kochałem nie za wyniki a za cudowną grę i piękne, często niesprawiedliwe porażki. Nie chciałem znów oglądać farsy rodem z niemieckiego mundialu, gdzie piłkarze „Oranje” z zamuloną, ograniczoną przez trenera wyobraźnią, kopali piłkę, gdzie popadnie, byle dalej od własnej bramki. Jednak tuż przed Euro, stało się coś, co odwróciło bieg historii i sprawiło, że pomarańczowy znów zaczął lśnić swym blaskiem. Do van Bastena przyszło kliku najstarszych piłkarzy i poprosili – trenerze, gramy naprawdę źle, nie umiemy grać defensywnie, wolimy kreować, i tworzyć niż niszczyć. Van Basten się zgodził. I wykreowali! 3:0 z Włochami, 4:1 z Francją i w rezerwowym składzie 2:0 z Rumunią. To w największym stopniu dzięki Holandii, która gra jakby była z innej planety i która pokazuje, że triumf improwizacji nad taktycznymi niuansami, tegoroczne Euro jest – do tej pory - tak fascynujące. Holendrzy nie są jednak osamotnionym wyjątkiem...

Nudziarze jadą do domu

W ślad za nimi poszły Hiszpania i Rosja. Hiszpanie to zresztą jedyny zespół, który zawsze opierał się światowym trendom i grał swoją radosną piłkę. Grają jak nigdy, przegrywają jak zawsze – to powiedzenie pasuje do Hiszpanów jak do nikogo innego. Na razie się nie sprawdza. Hiszpanie grają pięknie, rozbijając kolejnych rywali. Najpierw 4:1 z Rosją i nie lada wyczyn fenomenalnego Davida Villi, który ustrzelił hattricka, potem napór przez 90 minut i wreszcie upragniona bramka już w doliczonym czasie gry ze Szwecją. I na koniec zabawa ze zdetronizowanym mistrzem Europy Grecją i w konsekwencji zwycięstwo 2:1. Słoneczna Espańa w kolejnych mistrzostwach zachwyca. I w kolejnych może pożegnać się w ćwierćfinale, bo tam czekają już Włochy. A Rosja? Trenowana przez holenderskiego wyznawcę „futbolu totalnego” Guusa Hiddinka jedenastka „Sbornej” miała być kopciuszkiem, której udział w imprezie zakończy się po trzech meczach. Tymczasem Hiddink, który zawsze ze swoimi drużynami wychodził z grupy, dokonał tego po raz kolejny. Młoda rosyjska drużyna jak rozpędzony walec przejechała się po Grecji i Szwecji, pokazując futbol bliźniaczy z holenderskim, zbliżony do perfekcji. I awansowała do – być może najbardziej ekscytującego - ćwierćfinału, gdzie uczniowie „futbolu totalnego” zmierzą się z mistrzami – Holandią. Zresztą grupa D najdobitniej pokazała, jaka piłka nożna święci triumfy podczas Mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii. A przekonali się o tym wyznawcy starej szkoły nudnego, przewidywalnego i destrukcyjnego futbolu; Szwedzi i Grecy już są w drodze do domu. A Euro wciąga coraz bardziej....

P.S Wiem, wiem, została grupa B, grupa z Chorwatami, Niemcami i Polską. Wybaczcie, że o niej tak niewiele. Zaryzykuję twierdzenie, że to grupa bez historii, nijak pasująca do austriacko-szwajcarskiego święta piłki nożnej. Jej zwycięzcy niedługo odpadną, a 

Błażej Siekierka, RMF FM