W pierwszym niemieckim finale Champions League wszystko przemawia za Bayernem. Miliony ludzi na świecie wyczekują jednak na sensację i romantyczne zakończenie historii o skromnej dumie Westfalii. Początek finału Ligi Mistrzów o godz. 20.45.

"Osiem lat temu ta sala była pełna nie dziennikarzy, ale wierzycieli" - roześmiał się Juergen Klopp z satysfakcją patrząc na przedstawicieli mediów szczelnie wypełniających pomieszczenie konferencyjne stadionu Wembley. To oczywista aluzja do czasów, w których Borussia Dortmund stała na skraju bankructwa, nawet Bayern pożyczył jej wtedy pieniądze. Dziennikarze uwielbiają poczucie humoru Kloppa, przyzwyczaił ich, że konferencje prasowe są dalekie od jałowego mielenia językiem. Zamiast tradycyjnych formuł: "nie mamy nic do stracenia", Niemiec barwnie opowiada o dramacie alpinistów, którzy wspinając się na Mount Everest odpadają 10 metrów przed szczytem. "Oni zawsze mogą powiedzieć sobie, że spróbowali. My też spróbujemy" - puentuje odnosząc się do finału Ligi Mistrzów.

Niekonwencjonalność Kloppa fascynuje dziennikarzy na całym świecie. "The Guardian" opublikował jego wyznania z okresu, gdy pracował w Mainz, by pewnego razu zabrać swoich graczy na szkołę przetrwania na północy Szwecji, gdzie nie było prądu, a żywność trzeba było zdobywać samemu. "Byliśmy jak Brave Hearts, także po powrocie do Bundesligi" - wspomina.

Te opowieści robią światową furorę, przede wszystkim dlatego, że Klopp wygrywa. Zwycięstwa Borussii uzasadniają każde słowo jej trenera i najdziwaczniejsze nawet pomysły. Gdyby dziś zespół z Dortmundu pokonał faworyzowany Bayern, jego trenera wyniesiono by do rangi geniusza. Klopp mówi, że ten mecz przypomina mu legendarny finał mundialu z 1954 roku, gdy niespodziewanie Niemcy wygrali ze Złotą Jedenastką Węgier 3-2. Klopp urodził się 13 lat później w Stuttgarcie, ale rodacy wciąż opowiadali o sensacji stulecia.

Czy rzeczywiście dzisiejsze zwycięstwo Borussii na Wembley byłoby tak sensacyjne? Tak, biorąc pod uwagę ekonomiczną przepaść między obydwoma klubami. Ribery, Schweinsteiger i Lahm zarabiają po 12 mln euro za sezon, podczas gdy najlepiej opłacani w Dortmundzie Hummels i Reus pobierają z kasy 4,5 mln. Czy można się dziwić Mario Goetze, że perspektywa 13 mln za sezon, które otrzyma w Monachium, wzięła jednak górę nad sentymentami wychowanka? Kibice Borussii się dziwią. Klopp uspokaja ich wyjaśnieniami, że to Bayern jest jak James Bond, tyle, że w skórze łotra.

Z tego samego powodu, co Goetze Dortmund opuści Robert Lewandowski (dziś zarabia 1,3 mln euro za sezon), klub musi szybko zaproponować podwyżkę Gundoganowi (1,4 mln), bo Barcelona, czy Real Madryt dadzą mu pięć razy więcej. Wpływy klubu z Westfalii sięgnęły 190 mln, dzięki awansowi do finału Ligi Mistrzów Borussia zanotował wzrost 37-procentowy.

Przygniatająca przewaga ekonomiczna Bayernu nie będzie grała dziś większej roli. Futbol tworzą piłkarze, a ci, których "stworzył" Klopp dokonują rzeczy niebywałych. Hiszpański dziennik "Marca" zachęcił internautów do porównania klasy graczy obu drużyn na poszczególnych pozycjach. Robert Lewandowski uzyskał aż 92-procent głosów w starciu z Mario Mandżukicem, przy czym kolejne 5,5 proc dało w tej parze remis. Polak stał się twarzą Borussii tak jak Klopp, choćby grał w niej ostatni mecz. "Ani Messi, ani Ronaldo. Najlepszy piłkarz tej edycji Ligi Mistrzów ma polski paszport" - pisze "Marca" wybijając sylwetkę Lewandowskiego ponad wszystkich innych uczestników niemieckiego finału.

Jako przykład geniuszu Kloppa "El Pais" podaje to, co zrobił z wszystkimi Polakami. "Błaszczykowski, który do zatrudnienia Kloppa miał średnią jeden gol na sezon, ostatni zakończył z 14 bramkami" - pisze dziennik. To samo o Piszczku ocierającym się z Herthą o drugą ligę i oczywiście Lewandowskim forsującym szczyty. Każdy z graczy Borussii wywindował ostatnio swój zawodowy status w inny wymiar.

Czy ta romantyczna historia o skromnym klubie z robotniczej Westfalii, który w ostatnich 6 latach wydał na transfery zaledwie 70 mln euro (5 razy mniej niż Bayern), miałaby się zakończyć porażką na Wembley? 10 metrów od szczytu Everestu? Wydaje się jednak nieprawdopodobne, by Bayern przegrał swój szósty finał Champions League z siedmiu ostatnio rozgrywanych. Bawarczycy wyczerpali limit pecha na lata, są żądni rewanżu za porażkę sprzed 12 miesięcy na Allianz Arena z Chelsea, którą niektórzy w porywie emocji porównywali z klęską Brazylijczyków na Maracanie w finale mundialu 1950 roku.

Być może wszystko przemawia za Bayernem: potężniejszym, bardziej utytułowanym, mającym lepszych graczy. Tłumy kibiców w Niemczech i na całym świecie uwierzyły jednak Kloppowi. Uwierzyły w bajkę o pracy u podstaw, talencie, skromności i wytrwałości, które potrafią obalać największe imperia i fortuny. Kiedy Reus z Lewandowskim znajdą dziś na Wembley kawałek przestrzeni, wszystko może się zdarzyć. Być może ta dortmundzka opowieść zakończy się, wbrew logice, happy endem?