​Kampanię prezydencką Marine Le Pen, byłej szefowej skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, skomplikowała kolejna kontrowersja związana ze stanowiskiem FN wobec Holokaustu, gdy jej następca musiał zrezygnować ze stanowiska - podają francuskie media.

Le Pen ogłosiła niedawno, że czasowo ustępuje z funkcji szefowej Frontu Narodowego, dodając, że jako głowa państwa powinna być prezydentem wszystkich Francuzów. Swym zastępcą mianowała Jean-Francois Jalkha, jednego z czterech wiceprezesów Frontu, ale przypomniano mu jego teksty zamieszczone w przeglądzie "Le Temps des savoirs", w których wziął obronę negacjonistów - pisze tygodnik "Le Point".

Louis Aliot, jeden z liderów FN, a prywatnie partner Le Pen powiedział w piątek, że Jalkh nie obejmie funkcji szefa partii w związku z zarzutami o negowanie Holokaustu, którym zresztą zaprzecza. Prezesem partii zostanie jej inny wiceprezes i mer miasta Henin-Beaumont Steve Briois.

Le Pen przeszła w niedzielę do drugiego etapu wyborów prezydenckich, plasując się tuż za niezależnym kandydatem, centrystą Emmanuelem Macron.

Jako szefowa FN Le Pen wiele lat wkładała wiele wysiłku, by zmienić wizerunek swej partii, uważanej za rasistowską, ksenofobiczną i antysemicką. Zdecydowała się nawet wyrzucić z FN swego ojca i zarazem jednego założycieli tej formacji Jean-Marie Le Pena, gdy powtórzył on swoje wcześniejsze wypowiedzi, w których określił komory gazowe w nazistowskich obozach zagłady jako "detal historii". Polityk kilkakrotnie był skazywany za wypowiedzi ksenofobiczne i antysemickie.

Francuscy komentatorzy interpretują jednak ten gest Le Pen - córki jako element kampanii wizerunkowej Frontu, zwłaszcza że to od firmy należącej do ojca pożyczyła 6 mln euro, by pokryć koszty związane z kampanią prezydencką.

(az)