Szacunkowy koszt listopadowych wyborów w Stanach Zjednoczonych to prawie sześć miliardów dolarów, czyli 19 miliardów złotych. Ta suma przyprawia o zawrót głowy. Na usta ciśnie się pytanie: dlaczego aż tyle?

Możliwości się nieograniczone - mówi były szef Federalnej Komisji Wyborczej Michael Toner. Nie sądzę, by nie można było wydać jeszcze więcej - dodaje.  W czasach powszechnego zasikania pasa, taki argument może się wydać zaskakujący, ale Toner uważa, że wybory powinny kosztować nie mniej, ale... jeszcze więcej. Jak mówi, wszystko, co służy zaangażowaniu wyborców i przyciąga ich do urn, jest wskazane. Dla amerykańskiej polityki to bardzo zdrowe... to oznaka ożywienia w roku wyborczym, chodzi o ważną sprawę - przekonuje. 

120 razy drożej niż w Wielkiej Brytanii

Nowe dane, ujawnione właśnie przez Center for Responsive Politics, niezależny zespół badawczy zajmujący się wydatkami w polityce, wskazują że łączny koszt wyborów w listopadzie (prezydenckich, do Izby Reprezentantów i Senatu) sięgnie 5.8 miliarda dolarów. Ta suma odpowiada PKB Malawi i jest o siedem procent wyższa niż 4 lata temu. Wydatki na wybory w Wielkiej Brytanii wydają się przy nie wręcz mikroskopijne. Łącznie wszystkie partie wydały tam 31 mln funtów (160 mln złotych) na wybory powszechne przeprowadzone 2 lata temu. To oznacza, że amerykańskie wydatki są 120 razy większe, a na osobę 23 razy wyższe. (W Polsce na kampanię w 2007 partie wydały łącznie ponad 110 mln złotych, a według danych PKW organizacja ostatnich wyborów prezydenckich kosztowała 110 mln złotych - przyp. M.Z.).

Ktoś może powiedzieć, że żyjemy w chorym świecie, gdzie koszt wyborów wyrwał się spod kontroli, że to jakiś nienormalny świat szalonych wydatków - mówi Michael Franz współzarządzający Wesleyan Media Project, organizacją monitorującą reklamę w polityce. Przekonuje, że wybory w USA są "stosunkowo tanie", jeśli się je porówna na przykład z wydatkami na amerykańską operację wojskową w Afganistanie. Z kolei Michael Toner ma tu swoją ulubioną analogię: Amerykanie w zeszłym roku wydali 7 miliardów na czipsy ziemniaczane - czy przywódca wolnego świata nie jest wart co najmniej tyle samo? - pyta retorycznie.

Najszybszy wzrost dotyczy wydatków na kampanię w sieci, która wciąż jednak stanowi niewielką część ogólnych kosztów. Rządzi niepodzielnie kampania w telewizji, która pochłania, jak się szacuje, ponad połowę wydatków reklamowych.

Wielkie bombardowanie wyborców

Naród jest bombardowany dywanowo - mówi Philip Davies, dyrektor Eccles Centre for American Studies w Londynie. Dla niektórych mieszkańców tych najmocniej bombardowanych stanów, gdzie wyborcy nie są jeszcze zdecydowani, to może być nieco za wiele. To skrajnie denerwujące - przyznaje Katie Loiselle, 26-letnia nauczycielka z Wirginii, stanu który dawniej był zdecydowanie republikański, ale obecnie jest jednym z tych, które mogą zdecydować o wyniku wyborów. Loiselle jest właśnie taką cenną, bo wciąż niezdecydowaną obywatelką. Głosowała na Obamę w 2008, ale teraz nie jest już tego pewna. Teoretycznie jest idealnym obiektem do przekonania, w praktyce robi co w jej mocy, by uniknąć spotów, które już dziś - trzy miesiące przed wyborami - rażą ją swoją agresją. Kiedy atakują, przełączam program. Staram się poczytać albo z kimś pogadać. Nie starają się odwołać do mojej inteligencji. Zajmują się wyłącznie atakowaniem przeciwnika - ocenia. W pewnym sensie boję się tych miesięcy - przyznaje.

Jak twierdzi Loiselle, na jej wybór wpłyną debaty w październiku, a nie reklamy. Jednak może się okazać, że tacy wyborcy jak ona, nie mają się gdzie schować. Wielu ekspertów uważa, że tym razem został już wykupiony cały dostępny czas antenowy. Spotów jest nie tylko więcej, stały się też ostrzejsze. To kampania wybitnie negatywna, przy niej ta z 2008 była wręcz sympatyczna. Prawie dwie trzecie reklam ma negatywą wymowę - wylicza Michael Franz.

Każda kolejna kampania bije rekordy

Prawie każda kolejna amerykańska kampania jest najdroższa w historii. Od dziesięcioleci koszty stale rosną. Tym razem ten wzrost jest napędzany głównie prze koszt wyborów do Kongresu. Sama kampania prezydencka będzie kosztować około 2,5 mld dolarów, czyli mniej niż 2.9 mld wydanych w 2008 roku, ale tym razem tylko jedna partia musiała wyłonić kandydata.

Czynnikiem, który zapewne przyczyni się do wzrostu wydatków są stosunkowo nowe, ale już krytykowane komitety Super Pacs, które w wyborach prezydenckich dopuszczone są po raz pierwszy, a mogą wydawać dowolne sumy pod warunkiem że są one bezpośrednio związane z kampanią. Jak twierdzi Center for Responsive Politics to istna dzika karta w tych wyborach, a próba przewidzenia jakie pieniądze wydadzą komitety, jest z góry skazana na niepowodzenie. Super Pacs nie cieszą się uznaniem wyborców, ale szansa na zmianę zasad ich działania jest niewielka - bo w 2010 roku wydatki korporacji i związków na politykę zostały przez Sąd Najwyższy zaklasyfikowane jako realizacja prawa do wolności słowa, więc chroni je konstytucja. Jak mówi Michael Toner, jakakolwiek próba ograniczenia tych wydatków najpewniej wymagałby poprawki do konstytucji, a jej wprowadzenie byłoby - zdaniem Tonera - "trudne" i "niewskazane".

W systemie finansów publicznych USA można skorzystać z opcji niejawnych wydatków na kampanię. Obaj kandydaci zrezygnowali jednak z tej opcji, co dało im możliwość wydania dowolnych kwot. Obama był pierwszym kandydatem, który poszedł na takie rozwiązanie już w 2008 roku, a wielu ekspertów uważa, że dodatkowe sumy wydane wtedy na kampanię w ostatnich jej tygodniach, w dużej mierze zdecydowały o wygranej z Johnem McCainem.

"Brak reklam gwarantuje przegraną"

Oczywiście, żeby wydać, trzeba było najpierw te pieniądze uzyskać, co oznacza zarówno dla Obamy jak i Romney'a walkę o każdego sponsora. Zdaniem krytyków, kandydaci czynią to kosztem czasu poświęcanego przeciętnym, czyli niezbyt bogatym wyborcom, a w przypadku urzędującego prezydenta również kosztem codziennych spraw kraju.

Media zwykły skupiać się na liczbach obrazujących koszty kampanii, ale jest też szkoła, która głosi, że ani pieniądze ani kampania nie mają aż takiego znaczenia jak się nam wydaje. Liczy się ogólny obraz, a nie konkrety i codzienność, argumentuje szef wydziału nauk politycznych Uniwersytetu Buffalo James Campbell. Każde sapnięcie, potknięcie albo gafa, każda mina i poza zostaną pokazane jako wydarzenia dnia - mówi i dodaje żartem - To jest tak, jak z czytaniem kardiogramu, na którym linie idą w górę, a kiedy spadają pada pytanie - 'o Boże, czy pacjent w ogóle żyje?' Powinniśmy spojrzeć na to z pewnego dystansu.

Campbell, podobnie jak wielu innych politologów, specjalizuje się w przewidywaniu wyników wyborów i uważa, że zależą one nie tyle od reklam i kampanii, ale raczej od kilku "fundamentów", z których najważniejsza jest gospodarka. Jak mówi, ludzie bardzo rzadko zmieniają polityczną lojalność, zatem pula wyborców do przekonania jest niewielka, po wykluczeniu tych, którzy do wyborów nie idą, może nawet nie większa niż 2 czy 3 procent. Jednak przy wyrównanym wyścigu, taka różnica może okazać się decydująca.

Reklamy są ukierunkowane nie tylko na niezdecydowanych - mówi Kathleen Hall Jamieson, dyrektorka Annenberg Public Policy Center i autor książki "Packaging the Presidency". Przeważnie starają się zmobilizować zwolenników - dodaje. Pieniądze są ważne. Brak reklam to pewna przegrana - podsumowuje.