To była misterna prowokacja białoruskich służb, której niestety niektórzy opozycyjni kandydaci na prezydenta się poddali - tak niedzielną akcję protestu po wyborach prezydenckich na Białorusi ocenia jeden z kandydatów, Jarosław Romańczuk. Milicja brutalnie stłumiła manifestację w Mińsku. Do aresztów trafiło ponad 600 osób.

Jak relacjonuje w rozmowie z reporterem RMF FM Krzysztofem Zasadą Romańczuk, protest miał być całkowicie pokojowy, ale na Placu Październikowym niektórzy kandydaci - nie konsultując tego z pozostałymi - poinformowali, że będą szli przed gmach rządu. Służby zachowywały się tak, jakby te plany były im znane i robiły wszystko, by ten scenariusz się ziścił. Decyzja, którą podjął Sannikau z Niaklajeu, było: iść na dom rządowy. I tak się okazało, że akurat OMON i policja w ciągu dwóch tygodni trenowały obronę domu rządowego - podkreśla Romańczuk.

Przed siedzibą rządu jacyś ludzie - jak twierdzi opozycja: prowokatorzy - zaczęli tłuc szyby w drzwiach. Dołączyli do nich manifestanci.

Zawiniła owszem milicja - w ostatnim etapie była brutalna. Ale ludzie, którzy pociągnęli innych na ten plac, też muszą ponieść jakąś część odpowiedzialności - uważa Romańczuk.

Na rozliczenia wewnątrz opozycji jest jeszcze jednak za wcześnie. Reżim aresztował większość władz sztabów wyborczych, ludzie nie myślą o protestach. Ci, którzy są na wolności, ograniczają się do załatwiania aresztowanym żywności, cieplej odzieży i adwokatów.