Sobota była zdecydowanie dniem polskich kobiet na igrzyskach w Vancouver. Najpierw po złoto w biegu na 30 km sięgnęła Justyna Kowalczyk, godzinę później na najniższym stopniu podium stanęły polskie panczenistki. To Justyna nas zmobilizowała - przyznały.

O wygranej Justyny dowiedzieliśmy się tuż przed walką o brązowy medal z Amerykankami. Ogłosił to spiker i uznaliśmy to za dobry omen i dodatkowy bodziec - przyznała trenerka naszych panczenistek Ewa Białkowska.

Polki w składzie Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś i Katarzyna Woźniak zwyciężyły w finale B i mogły cieszyć się z brązowego krążka. Niewiele było pewnie osób, które wierzyło w nas nawet w półfinale z Japonkami. My wprawdzie przegrałyśmy, ale zrobiłyśmy drugi czas, dlatego nam łatwiej było w to wszystko uwierzyć - oceniła najbardziej doświadczona w tym medalowym gronie Bachleda-Curuś.

Według niej właśnie takie niedowierzanie i zaskoczenie było głównym atutem łyżwiarskiej drużyny. Łatwiej jest chyba atakować. Wychodzić z pozycji może nie ostatniej, ale takiej, gdzie nikt się niczego nie spodziewał. Myśmy nie miały nic do stracenia. Trzeba było przejechać "w trupa". Tak postąpiłyśmy w pierwszym biegu. Wyszło super. Potem trzeba było tylko to powtórzyć. Wydaje mi się, że ciężej jest się bronić, tak jak to Niemki miały za zadanie. Kanadyjki też nie wytrzymały presji i zlekceważyły Amerykanki, startujące z nimi w ćwierćfinałach - komentowała Bachleda-Curuś.

Zaznaczyła jednak, że cała drużyna zapracowała na sukces w Vancouver. To efekt czterech lat pracy. Nie można tutaj powiedzieć, że zrobiłyśmy to w rok, czy miesiąc. Zaowocowało, że po igrzyskach w Turynie została stworzona grupa kobiet - mówiła.